W Sali Jadalnej wciąż
unosiły się resztki woni rozmarynu, pozostałości z poprzedniej
nocy, nadal wyczuwalne pod dominującym zapachem świeżo palonej kawy i smażonych
naleśników. Anka nie znosiła rozmarynu; dla niej pachniał zmarłymi i, w
nieznany jej sposób, wydobywał najgłębiej ukryte wspomnienia, o których
wolałaby już zapomnieć na zawsze.
Usiadła przy
drewnianym okrągłym stole położonym w kącie sali tuż obok wejścia i leniwie
postawiła metalową tacę ze śniadaniem przed sobą. Przez moment
wpatrywała się w talerz, jakby rozważała, czy naprawdę chce zjeść tę
słodką bułkę z rodzynkami, czy zaraz na nią zwymiotuje z powodu cholernego rozmarynu, który przyprawiał ją o mdłości.
– Dzień dobry, tutorze
– odezwały się dwa głosiki za jej plecami.
Nie spodziewała się
nikogo z pierwszorocznych tak wcześnie na śniadaniu.
W niedziele, jedyne
dni wolne od treningów i nauki, można było spać przez cały ranek, a
śniadanie zjeść o dowolnej porze (genialny pomysł dyrektora, za który wszyscy
byli mu dozgonnie wdzięczni). Część uczniów zostawiała nawet różdżki w pokoju,
by poczuć, że naprawdę odpoczywają. (Anka zawsze uważała to za
głupie i nieodpowiedzialne; swoją różdżkę miała zawsze pod ręką w pełni
gotowości.)
Dla Anki niedziela
oznaczała dzień wolny od pięciu upierdliwych przybłęd.
– Dzień dobry –
odburknęła do Safiry Lilov i jej Jednoosobowego Fanklubu (wciąż nie mogła
zapamiętać nazwiska tej drugiej, a ponieważ przylepiła się do Safiry, nazwa
Jednoosobowy Fanklub była zupełnie wystarczająca).
– Czy będziemy się
jutro uczyć o strażnikach domów? – spytała Safira. – Bo jeśli tak to…
– Jest niedziela –
przerwała jej Anka, nie zaszczycając żadnej z dziewczynek spojrzeniem.
– Tak, ale chciałyśmy
tylko spytać – wtrącił Jednoosobowy Fanklub – bo to jest ważny temat, a po
południu są też testy do drużyn quidditcha dla klas jeden-cztery i my
chciałyśmy…
– Jest niedziela –
powtórzyła, biorąc bułeczkę do ręki i oglądając ją z każdej strony.
– Rozumiem, tutorze,
ale jeżeli nie byłoby to problemem…
– Jest niedziela –
syknęła Anka i spojrzała na speszoną Safirę. – Idź zobacz, czy cię nie ma w
dormitorium. Jednoosobowy Fanklub też.
Safira skinęła głową i
razem z koleżanką opuściły salę, a Anka znowu mogła rozkoszować się niczym
niezakłóconym spokojem.
Niedziele w
Durmstrangu zawsze należały do najcichszych dni. Dyrektor do znudzenia
powtarzał, że za ciężką pracę każdemu (a jemu zwłaszcza) należy się
przynajmniej jeden dzień kompletnego odpoczynku; stosował to jako ulubioną
wymówkę, kiedy tylko jakiś nauczyciel lub uczeń próbował zawracać mu głowę
sprawami nadchodzącego tygodnia: „jest niedziela, a to oznacza, że do godziny
szóstej rano dnia jutrzejszego wy nie istniejecie, do widzenia.” Anka
wiedziała, że tutorom również wolno zagrać kartą „jest niedziela” i nie mają
obowiązku rozwiązywać problemów szczeniaków tego wspaniałego dnia. Dyrektor tym
razem nic na nią nie miał. Poza tym „jest niedziela” było o wiele milsze od
„zamknij się”.
Bardzo powoli
przeżuwała każdy kęs i od czasu do czasu powolnym ruchem sięgała po gorący
kubek z kawą; jak co Samhain, nieprzespana noc dawała się jej we
znaki, ale w tym roku z jakiegoś powodu była znacznie bardziej zmęczona.
Nieprzytomnym wzrokiem
wodziła po sali, od czasu do czasu spoglądając na zegar i półprzezroczystą
tablicę ogłoszeń lewitującą tuż przy ścianie po drugiej stronie. Chcąc, nie
chcąc, nasłuchiwała stonowanych rozmów toczących się przy kilku sąsiednich stolikach. Były to powolne wymiany zdań, składające się głównie z pojedynczych słów i zaspanych pomruków. Mało osób wstawało tak
wcześnie następnego dnia po meczu, a już tym bardziej zaraz po Nocy Duchów. Nikt
głośno nie mlaskał, nikt nie uderzał sztućcami o talerz, jeden drugiego nie
przekrzykiwał. Jedynie stłumione kroki i pojedyncze ściszone głosy niosły się echem
po sali, a przy odrobinie skupienia dało się wychwycić każde słowo z
cichych wypowiedzi.
– No to ci tłumaczę,
że pośpiech nic nie pomoże – zabrzmiał łagodny głos Damona za jej plecami, po
czym usłyszała szmer odsuwanych krzeseł. A tam gdzie Damon, pomyślała
Anka, to w pobliżu zazwyczaj jest i Nahar.
– W ogóle Sigyn i Mag…
interesujące, nie?
– Wiesz co? Nie chce
mi się tego nawet komentować. Nie mój cyrk, nie moje jednorożce. – Zrobił
przerwę na łyk kawy. – Poza tym wiesz, że jak Sigyn wypije jeden więcej to i
tak gada głupoty, które wymyśla na poczekaniu...
– Ale ona jest kluczem
do wszystkiego. Może przejść przez zasłonę i wrócić… A to oznacza, że może
wejść do … – tu Nahar ściszył głos, więc Anka nie usłyszała, co mówił dalej, jedynie końcówkę: –
…przenieść go ze sobą i wrócić.
Damon ciężko odsapnął.
– Wciąż nie mamy
almagry, a bez tego nie da się… – Damon również ściszył głos. – Nawet nie
wiemy, gdzie tego szukać.
Anka uśmiechnęła się u
siebie. Od zawsze ogromną przyjemność sprawiało jej podsłuchiwanie i snucie
własnych teorii na temat tego, co robią inni i dlaczego - być może kiedyś to
wykorzysta dla własnych celów...
Tym razem nie
musiała znać wszystkich szczegółów niedyskretnych konwersacji małżeństwa
Valo-Darvell (nie żeby kiedykolwiek się jakoś kryli), aby dojść do wniosku, że
Damon jest idiotą i, jak na idiotę przystało, oczywiście nie doceniał tego, co
ma na wyciągnięcie ręki. Nie zasługuje na to, pomyślała Anka. Gdyby chociaż raz
przeczytał chociaż jeden podręcznik napisany przez jego własną matkę… Chociażby Genezę
Minerałów Życiotwórczych i Gdzie Ich Szukać, którego autorką jest Norah
Darvell… no skończony idiota.
Krzesła ponownie
zaszurały, metalowe tace uderzyły o stół i do stolika dosiadły się dwie kolejne
osoby. Dało się słyszeć marudzenie Sigyn, której głos, jak zawsze, przebijał się przez wszystkie rozmowy na sali:
– No nieee… Mówiłam
ci, żebyś mniej nalał!
– No co? – odparł
Aleksander Romanow – Nie moja wina, że ci się rozlało. Było patrzeć, jak
siadasz.
– No nie, wcale!
Jakbyś nie robił takiego rozmachu przy siadaniu, to by nie było problemu. Mam
całe mokre spodnie… Weź to wysusz.
– Sama nie możesz?
– Nie mam różdżki!
Stół idiotów,
pomyślała Anka, wywracając oczami. Coraz więcej ludzi zaczęło napływać do sali
i stopniowo gwar rozmów się nasilił. Na szczęście Anka powoli kończyła
śniadanie, a to oznaczało, że zdąży uciec, zanim wszyscy zaczną dyskutować w
szczegółach o wczorajszym meczu, wałkując w kółko ten sam materiał i
zachwycając się każdą pojedynczą akcją, jakby to miało jakiekolwiek znaczenie. (A nie miało.)
– Dobra. To ktoś mnie
wtajemniczy co takiego stało się wczoraj na meczu i dlaczego Wolf chodzi z
kompresem na głowie? – spytała Sigyn. – Minęłam go na korytarzu, wyglądał jakby
mu ktoś zabił kota.
– To nie było cię na
meczu? – spytał Romeczek.
– Byłam, tylko...
– Tylko zemdlała przed
pierwszym gwizdkiem – wyjaśnił Nahar.
– Tak. A Magnus,
niczym rycerz w lśniącej zbroi, zaniósł ją na własnych rękach do skrzydła
szpitalnego…
– No, ty byłeś akurat
zajęty zdobywaniem kontraktu z Bułgarią, więc ktoś musiał odwalić za ciebie tę
robotę – przekomarzała się Sigyn. – To pytam, co z tym kompresem?
– No więc – zaczął
Romeczek – Hahto wywalił się wczoraj na glebę i leży nieprzytomny w szpitalu,
bo oberwał rykoszetem od ścigacza, a Wolf wyszedł z siebie i stanął obok, bo
ścigacz Niebieskich…
– Ścigający – poprawił
go Damon.
– Może i ścigający, w
każdym razie, nie wyrobił się z wiru i wylądował między cheerleaderki. Diana –
pani kapitan drużyny – srebrny warkocz, fioletowe oczy, wysoka, kojarzysz? No,
to właśnie ma posiniaczone pół twarzy, bo typ nie ogarnął, gdzie leciał.
– Który typ? – spytała
Sigyn.
– Chyba to był
Nikolov? – odezwał się Damon.
– Nikolov –
potwierdził Nahar. – Miłość twojego życia, Sigyn. – Po chwili dodał, szepcząc
jej na ucho: – Zaraz po Magnusie.
Sigyn dyskretnie
pokazała mu środkowy palec.
– …bo Damon wziął i
nadleciał na niego z góry – kontynuował Aleksander w najlepsze – także typ go
nie widział. Damon złapał za główkę miotły i cisnął w dół ile fabryka Lilova
dała, kafel poleciał, Hahto go przejął, strzelił gola... No ale w każdym razie
typ wleciał w cheerleaderki… i Diana nie ma twarzy, jej siostra Noel dwóch
przednich zębów, bo stała obok i się jej oberwało główką miotły prosto w zęby.
Reszta poleciała jak domino – też na twarz, ale w sumie nic im nie jest… A, no
i właśnie Wolf stał wtedy przy nich… i jak Nikolov spadł już z miotły na glebę
– okazało się, że ma w ogóle trachnięte biodro, ale chyba wyjdzie z tego, może
– to w każdym razie Wolf oberwał prosto w dynię z wirującej miotły. Miotła albo
nie skumała poleceń, albo jakiś defekt w produkcji, no w każdym razie nie
polecam Syberyjskich Strzał.
Ankę nudziło to
okrutnie, wydłubywanie rodzynek z nadzienia wydało jej się o wiele bardziej interesującym zajęciem. Co mecz to samo, bez zmiennie od dziewięciu lat.
Syndrom następnego
dnia oznaczał
podekscytowane dyskusje i ostrą gestykulację zainteresowanych, szczegółową
relację od każdego z osobna, które różniły się od siebie jedynie nasileniem
podniecenia w głosie i ewentualnie kolejnością dyskutowanych wydarzeń. „Ten
podał piłkę do tamtego, tamten do tamtego i mu wypadła… Potem złapał, poleciał,
przerzucił kafel, ale w pobliżu był tłuczek, więc stracił przytomność. Sędzia
wlepił faulującemu naganę. Nie wolno dotykać ścigającego, jeśli trzyma kafel...
Szukający zderzyli się ze sobą kiedy sięgali po znicza, ale obrońca i jego
złote rączki uratowały drużynę Niebieskich od totalnej kompromitacji, ale i tak
Czerwoni wygrali mecz…” i tak dalej, i tak dalej.
Qudditch sam w sobie
nie był niczemu winien, to raczej rutynowa powtarzalność zjawisk społecznych
zachodzących między jednostkami z powodu quidditcha
przyprawiała Ankę o obrzydzenie: wszystko było zbyt przewidywalne. Nawet układ
rodzynek w środku bułeczki.
Im dłużej o tym
myślała, przełykając kolejne kęsy, tym bardziej uświadamiała sobie, że
nienawidzi przewidywalności. Ale od przewidywalnych rzeczy, z jeszcze większą pasją nienawidziła tych nieprzewidywalnych.
Jej wzrok znowu
powędrował w stronę ogromnego kalendarza lewitującego na drugim końcu jadalni,
obok którego unosiła się rozpiska zajęć (dzisiaj zupełnie pusta) i wydarzeń
oraz tablica szkolnych ogłoszeń. Ostatni kęs jakby utknął jej w gardle, kiedy
zobaczyła dzisiejszą datę.
Pierwszy listopada,
tysiąc dziewięćset siedemdziesiąty siódmy rok.
Kolejna rocznica.
Nikt nie może
przewidzieć, kiedy złe wieści i jego dosięgną. Tamtego dnia, przewidywalnie do
bólu, siedziała w tej samej sali, słuchając tych samych durnych,
podekscytowanych głosów, klekoczących na temat najlepszych i najgorszych akcji
meczu z okazji Nocy Duchów, kiedy czarny kruk wleciał do sali i usiadł na jej
ramieniu, niespokojnie trącając dziobem rulonik przywiązany do nóżki,
ponaglając ją, by czym prędzej odczytała ważną wiadomość:
Blanka Czarnecka
odeszła dziś parę minut po północy. Przesyłam wyrazy współczucia w obliczu
ogromnej straty, jaką jest śmierć Twojej matki.
Lina Lis
Lina Lis była osobistą uzdrowicielką Blanki i z biegiem czasu stała się jej przyjaciółką.
Lina szlifowała z Blanką swój francuski, a Blanka nauczyła się kilku
podstawowych rzeczy o uzdrawianiu osób potraktowanych silnymi urokami. Anka nie
miała dobrego kontaktu z ojcem, a on sam nigdy nie był nią specjalnie
zainteresowany; miał jej za złe, że urodziła się jako pierwsza i nie urodziła
się mężczyzną, więc z rodzinnych stron kruk przynosił wieści jedynie od Liny
lub Blanki.
Miała jeszcze dwóch
młodszych braci bliźniaków, Fryderyka i Adama – od nich również nie otrzymywała
żadnych wiadomości. Nienawidziła ich, a to uczucie było odwzajemnione z taką samą pasją. Wszystko zawsze
uchodziło im na sucho, za to ona zbierała reprymendy za ich nieudane
eksperymenty z magią i szkody, jakie wyrządzali w domu. Wykorzystywali swoją
bezkarność i często wrabiali Ankę dla samej przyjemności obserwowania, jak
ojciec ją beszta, upokarzając w obecności służby i
ważnych gości z kręgów politycznych. Uśmiech pełen satysfakcji i
samozadowolenia nie schodził z ich twarzy. Natomiast Blanka w tym
czasie zachowywała spokój i w milczeniu, z neutralną ekspresją, na wszystko przyzwalała, zawsze biorąc chłopców w obronę (przynajmniej w obecności
ojca). Dopiero późnym wieczorem, kiedy wszyscy już spali, a pan domu
wychodził w ciemność z zamiarem powrotu nad ranem bądź spędzenia nocy zupełnie
gdzieś indziej, Blanka zaglądała do pokoju Anki, by ją pocieszyć i powiedzieć,
że na razie „tak musi być,” i „to nie będzie trwało wiecznie”.
Jan Czarnecki nie
zawsze był tyranem, a Blanka nie zawsze była bezradną, uległą istotą, całkowicie zależną od męża. Zanim poślubiła Jana nazywała się Blanche de Valois
i mieszkała w Bordeoux nad rzeką Garonną. W latach spędzonych w Akademii Magii
Beauxbatons, otaczana zewsząd pięknymi rzeźbami i obrazami wewnątrz zamku,
odkryła w sobie pasję do magicznej sztuki. Po ukończeniu szkoły przeprowadziła
się do Paryża, by studiować malarstwo i rzeźbę, i podczas jednej z licznych wycieczek do centralnego muzeum sztuki, poznała Jana
Czarneckiego.
Miłość kompletnie ich odurzyła. Na kilka miesięcy zapomnieli o całym świecie: byli młodzi, piękni i ambitni, a gdyby to nie wystarczyło, to, ze wszystkich miejsc na świecie, spotkali się właśnie w Paryżu.
Blanka nigdy nie ukończyła studiów – po pierwszym roku wróciła z Janem do Polski, zamieszkali w willi w jego rodzinnym mieście, Grybowie, a tam realizowała swoje niewielkie projekty na zamówienie zamożnych czarodziejów z Krakowa. Nie musiała pracować, Jan odziedziczył niemałą fortunę po rodzicach, lecz wkrótce po ślubie, bardziej od Blanche, pokochał politykę.
Blanka nigdy nie ukończyła studiów – po pierwszym roku wróciła z Janem do Polski, zamieszkali w willi w jego rodzinnym mieście, Grybowie, a tam realizowała swoje niewielkie projekty na zamówienie zamożnych czarodziejów z Krakowa. Nie musiała pracować, Jan odziedziczył niemałą fortunę po rodzicach, lecz wkrótce po ślubie, bardziej od Blanche, pokochał politykę.
Dziesięć lat później
został Polskim ministrem magii, a jego rządy należały do jednych z najgorszych
w historii. Zachłysnął się władzą i, wierząc we własną nieomylność,
pogrążył polską społeczność magiczną, wprowadzając coraz bardziej restrykcyjne
prawa dotyczące używania czarów dla jednej klasy czarodziejów, a ułatwiając
stosowanie magii tym postawionym wyżej w hierarchii.
Jan Czarnecki był
człowiekiem bardzo próżnym i obsesyjnie zapatrzonym we własne nazwisko oraz
wspaniałą historię swojego sławnego rodu, który zasłużył się dla czarodziejów
na całym świecie w dziedzinie czarnoksięstwa. Żył jeszcze na starych zasadach,
gorliwie przekonany o tym, że wszystko mu się należy za sam fakt bycia
pierworodnym synem, a jedyną funkcją i obowiązkiem kobiety było dobrze wyglądać i godnie reprezentować mężczyzn swojego
życia: zarówno ojców, jak i mężów. Dopiero po wielu latach Anka w końcu zrozumiała,
dlaczego ojciec traktował ją inaczej niż chłopców: wszystko wynikało z jego niskiej samooceny i
niedopieszczonego ego. Samoocenę podbudowywał sobie znęcając się nad słabszymi
od siebie, a własne ego dopieszczał otaczając się pięknymi czarownicami i
wpływowymi ludźmi – poślubił Blanche tylko dlatego, że poślubienie pięknej,
wysoko urodzonej czarownicy czystej krwi z szanowanego francuskiego rodu widziano jako awans społeczny, co czarodzieje postawieni u władzy uznali za wysoce pożądane u każdego aspirującego ministra.
Któregoś razu podczas
wakacji, kiedy Anka ukończyła właśnie swój trzeci rok w Durmstrangu, Fryderyk
i Adam – uczniowie Krakowskiego Instytutu Magii i Czarnoksięstwa Pierwszego
Stopnia – postanowili poćwiczyć zaklęcia atakujące, których nauczyli się w minionym roku szkolnym. Oczywiście nie mieli zamiaru atakować
siebie nawzajem – ich starsza siostra była o wiele łatwiejszym celem i lepszym workiem treningowym.
Z dziką przyjemnością przyglądali się, jak bezradnie odbija nieznane sobie
zaklęcia, sama nie próbując atakować; nawet nie marzyła o tym – w każdej chwili
ktoś ze służby mógłby zobaczyć jak rzuca urok na któregoś z chłopców, a wtedy
jej dalsze losy stanęłyby pod znakiem zapytania. Może i nie wiedziała zbyt
wiele, ale wiedziała, że w tym domu nikt nie trzyma jej strony.
W konsekwencji
ponownie została oskarżona o wszystkie szkody na bezcennych pamiątkach rodowych
(bliźniacy oczywiście umyślnie celowali w gadające marmurowe popiersia przodków), a na koniec dnia Jan
skonfiskował różdżkę Anki bez najmniejszego zamiaru oddania jej aż do końca
wakacji. Została pozbawiona ostatniej ochrony przed bliźniakami, zupełnie
bezbronna. Jak tylko ojciec pozwolił jej odejść, z trudem wstrzymując łzy,
dumnym krokiem i z uniesioną głową wróciła do swojego pokoju i po cichu
zamknęła za sobą drzwi, a następnie rzuciła się na łóżko, i rozpaczliwie
przyciskała twarz do poduszki, by stłumić każdy najmniejszy, niekontrolowany szloch.
Płakała tak, jak jeszcze nigdy wcześniej i gdyby mogła krzyczeć – krzyczałaby,
gdyby mogła rozerwać swoją sukienkę na strzępy – rozerwałaby razem z gorsetem.
Niestety wiedziała, że
za każdy taki „wybryk” zagrażał resztce wolności, która jej została. Nie miała
różdżki, ale wciąż miała książki. Wciąż miała sztalugę i farby. Wciąż mogła
czytać, wciąż mogła malować – nie byłyby to co prawda żywe portrety stworzone
za pomocą zaklęć i pędzla, ale wciąż mogła to robić. Nie chciała, by odebrano jej i tę namiastkę wolności.
Tego samego wieczora
Blanka wślizgnęła się do jej pokoju. Anka usilnie próbowała wstrzymać oddech i
powoli go wypuszczała tak, by nie pozwolić sobie nawet na jęknięcie, byle nie dać satysfakcji dwóm gnojkom, którzy tylko na to czekali, a
następnego dnia nie daliby jej spokoju, dręcząc ją całą serią wymyślnych wyzwisk, które
zapewne przygotowali już dawno temu na taką ewentualność: ryczek, beksa, mazgaj, płaczanka...
– Je vous ai apporté
un petit cadeau [1] – powiedziała Blanka, zamykając za sobą drzwi. Rozmawiały
wyłącznie po francusku, by Adam i Fryderyk nie mogli zrozumieć – nigdy nie
interesowali się nauką obcych języków, ani sztuką, ani literaturą.
Blanka nie włączyła
światła – nie chciała ryzykować – poza tym księżyc w pełni wystarczająco
oświetlał niewielki pokój Anki. Powoli podeszła do łóżka i usiadła na brzegu.
Nachyliła się nad dziewczynką, która leżała na boku zwrócona do niej plecami.
Wolną ręką odgarnęła jej włosy z mokrego od łez policzka.
– Je ne veux pas [2] –
wyszeptała Anka łamiącym się głosem i odsunęła się od dotyku, jakby ją parzył.
Wolałaby, żeby Blanka w ogóle nigdy nie przychodziła do jej pokoju w nocy.
Wolałaby, żeby zdecydowała się, po czyjej stronie stoi. Nie może najpierw
patrzeć, jak ojciec na nią krzyczy i odbiera jej różdżkę, a potem po cichu przychodzić
do jej pokoju, żeby ją pogłaskać, jakby nic się nie stało. To tak nie działa.
Nienawidziła jej
dotyku. A jednocześnie tak bardzo go potrzebowała…
– Et bien, je vous ai
apporté un petit quelque chose quand même [3] – odpowiedziała Blanka kładąc coś
małego, czarnego i puchatego na poduszkę obok głowy dziewczynki. – Allons-y! –
zachęciła ją.
Anka niechętnie
obróciła się w stronę matki, tylko po to, by powiedzieć jej, żeby stąd wyszła,
kiedy zauważyła czarną puchatą kulkę na swojej jasnej pościeli. Jej twarz
rozpromieniała, a oczy otworzyły się szerzej ze zdziwienia.
– Pour vaincre les
jours tristes [4] – wyjaśniła Blanka, całując córkę w czoło.
Anka zaraz wzięła
puchatą kulkę w obie ręce i przytuliła do siebie.
– Cześć, Behemot –
powiedziała, delikatnie drapiąc czarnego kocurka za uchem.
Z jakiegoś powodu
pamiętała ten wieczór bardziej niż wszystkie inne. Jej palce mimowolnie
powędrowały do kieszeni brunatnych spodni, w której trzymała różdżkę – już
nigdy nie pozwoli nikomu sobie jej odebrać.
Dla wszystkich Blanka
Czarnecka była tylko Blanką, przyjemną dla oka kobietą, estetycznym trofeum dla
dobrze prosperującego polityka. Dla Anki była Blanche de Valois, wspaniałą kobietą i utalentowaną artystką, która kiedyś, w innym życiu, mogła być wystarczająco
sławna, by to jej dzieła zdobiły akademię Beauxbatons, a jej podobizna znalazła
się na karcie z Czekoladowych Żab.
Dwa lata temu straciła
jedyną osobę, którą kiedykolwiek kochała. A w każdym razie uczucie, którym
darzyła Blanche było najbardziej zbliżone do miłości w jej rozumowaniu. I, co najważniejsze, było wzajemne. Nawet
jeśli ze strony Blanche nie była to prawdziwa matczyna miłość, a jedynie ludzka uprzejmość, to w
pewnych okolicznościach nawet zwykła życzliwość bywa doskonałym substytutem
miłości, zwłaszcza, jeśli na co dzień się nie doświadcza ani jednego, ani
drugiego. Czasami zwykła życzliwość wystarczy, by poczuć do kogoś niczym
nieuzasadnione przywiązanie i idealizować go w swojej głowie bardziej niż na to
zasługuje. Nie wiedziała, czy Blanche ją naprawdę kochała, czy jako
jedyna z całej rodziny miała w sobie wystarczająco człowieczeństwa, by po
prostu jej współczuć, ale, tak czy inaczej, był to jedyny rodzaj kochania
jakiego Anka kiedykolwiek doświadczyła.
Z pogardą spoglądała
na „zakochanych” chodzących ze sobą za rękę po zamku. Gdy przypadkiem w zasięgu jej
wzroku pojawiła się para, która akurat wymieniała pocałunek, odruchowo spoglądała w inną stronę, starając się powstrzymać odruch wymiotny. Sceptycznie i z dużą
dawką cynizmu podchodziła do tak zwanych „uczuć” i ogólnie relacji
międzyludzkich. Zdecydowanie bardziej wierzyła w lojalność i szczerość
zwierząt: Behemot praktycznie nigdy nie odstępował jej ani na krok i był z
nią zawsze wtedy, kiedy go potrzebowała. W przeciwieństwie do ludzi.
Całą
swoją energię postanowiła poświęcić nauce, a ludzi – bez względu na to, co
mówiło jej serce – dla własnego bezpieczeństwa wolała trzymać na
dystans. Bez ryzyka zranienia, bez upokorzenia samej siebie. Tak było
łatwiej.
I skłamałaby, gdyby
powiedziała, że jest lepsza od swoich braci: dręczenie innych, słabszych od
siebie, wciąż sprawiało jej wiele przyjemności. Podobnie jak bycie na szczycie
jako prymuska i pupil nauczycieli (gdyby było inaczej, nie zostałaby tutorem).
Dorastając w domu swojego ojca, doskonale potrafiła się poruszać w
ograniczonym obszarze odgórnie ustalonych zasad. Doskonale odnalazła się też w
Durmstrangu. Szybko rozgryzła strategię, jak działać, aby być najlepszą we
wszystkim. Jej rozwydrzeni bracia, Fryderyk i Adam, w końcu nauczyli ją myśleć
na dwa ruchy przed przeciwnikiem. Mechanizmy obronne opanowała do perfekcji.
Ale nawet pod swoją
grubą, wypracowaną przez lata skorupą, nic nie zmieniało faktu, że mimo
wszystko czuła silne przywiązanie do Blanche. Nadal ją kochała, nadal tęskniła.
Nadal odczuwała ból po jej odejściu; mimo, że minął kolejny rok, rana wciąż się nie
zagoiła. I nienawidziła zapachu rozmarynu, ale gdyby mogła cofnąć czas, gdyby
Blanche wciąż mogła żyć, to...
Nagle olśniło ją.
Och, to oczywiste,
pomyślała. Almagra. Przenieść go ze sobą i wrócić... Nahar
chce przywrócić swojego ojca do życia - myślała, kończąc swoją kawę
- żałosny desperat. Jest na tyle arogancki, by myśleć, że on jeden na
świecie stracił ojca. I jemu jednemu, jedynemu, uda się to odkręcić - zaśmiała
się w duchu - nie, nie uda mu się. Wielu próbowało i wielu poległo, a on nie
będzie wyjątkiem. Sam prędzej się zabije, próbując dokonać czegoś wielkiego.
Tak się kończą impulsywne zrywy przerostu ambicji. Biedny, osierocony
Naharek... Co on w ogóle może wiedzieć o miłości? Miłość nie wskrzesza. Miłość potrafi tylko zabijać.
~asylum~
[1] "Przyniosłam ci mały prezent."
[2] "Nie
chcę."
[3] "Cóż, i tak
ci przyniosłam coś małego. No dalej."
[4] "Aby pokonać
te smutne dni."
Nie było mnie długo,
biłam się z myślami, czy jest sens kontynuować. Nie znam odpowiedzi na to
pytanie, ale teraz jestem i przyjemnie się pisało. :)
Jest sens kontynuować, to prawda, że ostatni rozdział pojawił się może rok temu, ale z czytelnikami też różnie bywa, ja na przykład też mogę miesiącami nie zaglądać na jakiś blog, a potem niespodziewanie nabrać chęci na czytanie. Skoro przyjemnie się pisało, to warto, ważne jest pisanie dla siebie :)
OdpowiedzUsuńA poza tym to jeden z niewielu oryginalnych fan fiction ze świata HP, miło jest znaleźć coś innego niż pięćsetny blog Dramione albo arystokratyczna historia Daphne Colette Magnolii Anastacii Anabelle Bluegrass i jej wymuszonego małżeństwa z Malfoyem.
Dziękuję za komentarz!
UsuńHa, ja jestem jednym z tych czytelników - nie odwiedzam parę miesięcy, aż potem coś tknie i wracam, gdzie dawno mnie nie było. Czas szybko leci, naprawdę nie zauważyłam, kiedy ten rok minął.
Niestety mój "alternatywny" blog ginie w morzu Dramionek, bo popyt na to jest znacznie większy... Daje do myślenia. Może czas się przebranżowić. :D
Pozdrawiam serdecznie i jeszcze raz dziękuję za odwiedziny! x