Ale Sigyn nie ruszyła z miejsca, tylko dalej zafiksowana wpatrywała się w pęczek lawendy. Magnus wywrócił oczami i wyminął ją żwawym krokiem, ponaglając gestem w kierunku drzwi. Bardzo niechętnie postawiła pierwszy krok, ostrożnie, powoli, jakby w strachu przed utratą równowagi. Mieszanka wcześniej przyjemnych zapachów ziół teraz przyprawiała ją o mdłości. Ogólne oszołomienie po skomplikowanym zaklęciu też nie ułatwiało zadania, ale jakoś stawiała jedną stopę za drugą. (Kiedy Mag mówi „chodź”, to trzeba iść.)
Zaczęły
ją zalewać migawki wspomnień – za szybko i za dużo naraz, jak w coraz szybciej
obracającym się kalejdoskopie. Wirujący chaos rozmytych obrazów i obcych
wrażeń. Dopiero teraz zaczęła uzmysławiać sobie szczegóły całego zajścia.
Szare, bezimienne twarze pełne apatii i smutku, wilk
(jej wilk) i ciemność... Co było za zasłoną? Nic. Takie samo nic jak pusta
otchłań. (Rozczarowanie. Spodziewała się czegoś więcej. Tak, obeszłoby się bez
fajerwerków, ale na pewno liczyła na coś więcej niż nic.)
Czuła
zimne powiewy wiatru (albo czyjegoś oddechu) na sobie, to pamiętała aż za
dobrze. (Oczywiście, że w tak gęstej ciemności coś musiało na nią dmuchać.) Dostała
gęsiej skórki. Temperatura jakby cały czas spadała. (Stąd ta gęsia skórka, na
pewno, przecież nie ze strachu. Absolutnie. Jaki strach? Kto mówił coś o
strachu?) Szepty. Krzyki. I jej wilk... Stop.
Musiała
jakoś okiełznać te wizje, zanim przejęłyby całkowitą kontrolę nad nią. Skupiła
się na głębokich, spokojnych wdechach, licząc, że to pomoże w opanowaniu
nudności i jakoś zatrzyma karuzelę w głowie, lecz w efekcie poczuła tylko
jeszcze silniejsze kołowanie i mogła przysiąc, że podłoże samo zaczęło się
kołysać, jak statek na wzburzonym morzu. Nie doszła do drzwi. Zamiast tego
straciła panowanie nad ciałem i wpadła z impetem na ścianę, amortyzując
zderzenie tylko rękami, które w ostatniej chwili zdążyła wyciągnąć przed
siebie. Zamroczona i odurzona nie wiedziała, czy winę za jej obecny stan
ponosiło zaklęcie, czy jednak woń ziół ze spiżarki Maga, bo jeśli to drugie, to
osobiście go ukatrupi przy najbliższej okazji. (To jest, jak tylko przejdzie
jej tymczasowa nietrzeźwość.)
Mag
szykował się do wyjścia. Był zbyt skupiony na dopieszczaniu własnego wyglądu,
by zauważyć mdlejącą Sigyn. Spoglądał w okrągłe lusterko zawieszone nad
kominkiem, delikatnie przykładając chustkę do miejsc, z których jeszcze spływał
pot (usuwał ostatnie dowody dzisiejszego przewinienia), a gdy skończył, wrzucił
ją niedbale w płomienie. Następnie energicznym ruchem sięgnął po granatową
pelerynę na wieszaku stojącym w kącie i narzucił na siebie. Nie słyszał cichego
jęknięcia Sigyn, kiedy próbowała zwrócić na siebie jego uwagę. Potrzebowała
pomocy, ale Mag był zbyt zaabsorbowany własnym odbiciem w lustrze i szukaniem
potencjalnych niedoskonałości do poprawki, by usłyszeć jej cichy głosik. W
ogromnym skupieniu przygładzał ostrożnie zaczesane do tyłu włosy, aby mieć
pewność, że żaden kosmyk nie odstawał (mogłoby to zrujnować cały dramatyczny
wizerunek), i w końcu wcisnął na głowę ten idiotycznie wysoki cylinder, który
miał na sobie przed meczem. Spojrzał przez ramię, by sprawdzić, czy Sigyn była
gotowa do wyjścia, ale zamiast tego zobaczył jak osuwa się na podłogę. Zdążył
ją złapać w ostatniej chwili i delikatnie położyć na ziemię.
Może
faktycznie popełnił dzisiaj fatalny błąd, kiedy skuszony perspektywą szybkiego
odnalezienia almagry wyczarował Zasłonę Śmierci, nie licząc się z potencjalnym
zagrożeniem życia ucznia Durmstrangu, za którego, bądź co bądź, był
odpowiedzialny, więc nawet jeśli znamię na lewym przedramieniu dawało o sobie
znać bolesnym pieczeniem, przypominając o nieubłaganie upływającym czasie na
wykonanie zadania i o rychłym spotkaniu z Czarnym Panem, to zobowiązanie
Magnusa wobec szkoły wydało mu się w tej chwili ważniejsze.
Z
drugiej strony zabranie Sigyn do uzdrowiciela też nie było najlepszym pomysłem:
gdyby sprawa wyszła na jaw, straciłby posadę, co oznaczałoby odcięcie od Sigyn
– jego najlepszej i obecnie jedynej gwarancji odnalezienia kamienia. Co prawda było z nią źle, ale
jednocześnie nie tak źle, jak zaraz po tym, gdy wróciła stamtąd.
– Sigyn, słyszysz mnie?
Spróbował
ją ocucić, bez skutku. Ale może, pomyślał, to, że pewnych ran nie widać, nie
znaczy, że ich tam nie ma.
– Vulnera Sanentur – powtórzył zaklęcie trzy razy, wodząc
różdżką nad jej ciałem.
Coś
do niej mówił, ale nic nie rozumiała. Mogła tylko tępo gapić się na ten
idiotyczny cylinder... Cokolwiek próbował przekazać, jego słowa tonęły w
połowie drogi, zanim zdążyły dotrzeć do jej uszu. Jakieś dźwięki wydobywały się
z jego ust, bardzo stłumione, jakby dobiegały z drugiego pomieszczenia za
ścianą. Nie mogła się skupić na tym, co miał do powiedzenia; z ruchu warg
odczytała tylko pojedyncze słowa, które razem nie stanowiły żadnego sensu, ale
z jakiegoś powodu Mag powtarzał w kółko różne wariacje słowa „martwa”. Być może
chodziło o to, że ona była martwa. W końcu nie można przejść przez zasłonę i
wrócić tak samo. Weszła
tam żywa, więc bardzo możliwe, że wróciła... żywa „inaczej”.
Jak
tylko postawiła stopę po drugiej stronie, do jej duszy wdarła się ciemność. Nie
potrafiła tego inaczej nazwać. Po prostu: ciemność. A później strach, który
sparaliżował całe ciało. Ogarnęła ją bezsilność. Słyszała narastające szepty,
ale nie potrafiła zidentyfikować języka, w jakim rozmawiały między sobą. Nie
mogła ruszyć z miejsca, mimo wyraźnie wysyłanych sygnałów do mięśni w nogach, by biegły z powrotem do wyjścia. Poczuła
na plecach lodowate powiewy powietrza. Miała wrażenie, że stoi za nią potężny
byk, który tylko czeka na jeden fałszywy ruch prowokujący do ataku. Obróciła
głowę, by spojrzeć za siebie i sprawdzić, co za nią stoi, ale w tych
ciemnościach nic nie zobaczyła, tylko słyszała coraz wyraźniej czyjeś szepty.
Powiewy powietrza nasiliły się; temperatura zaczęła coraz szybciej spadać.
Sigyn poczuła jak jej plecy pokrywa gęsia skórka, mózg coraz bardziej
drętwieje, a ona sama, nie wiedząc kiedy, zaczęła się trząść raz po raz. W
połowie z zimna, a w połowie ze strachu, choć nie chciała tego przyznać przed
sobą. (Że kto się boi? Że niby ja?) Jedyne, co przychodziło jej do głowy, to
to, by sięgnąć po różdżkę do kieszeni i jakoś odnaleźć w tej ciemności drogę
powrotną. Być może wyczarowanie światła w tej mrocznej otchłani to nie był
najlepszy pomysł – w końcu zwróciłaby całą uwagę złowrogich Szeptów na siebie – ale w tej chwili nie miała
lepszego. Jak tylko zdołała zapanować nad drżącymi, spoconymi dłońmi,
wyciągnęła różdżkę.
– Lumos Solem – szepnęła ledwo słyszalnym
głosem, celując do góry i czekając na promienie słoneczne, które by oświetliły
to miejsce i nieco ją ogrzały. Ale nic się nie wydarzyło. – Lumos Solem! – chciała wykrzyczeć zaklęcie, by
przedrzeć się przez coraz głośniejsze szepty, ale jej głos jakby ugrzązł w
miejscu i zamiast krzyku z jej gardła wydobył się piskliwy, syczący szept. – Lumos! Lumos Maxima! Lumos Solem!
Wiedziała,
jak wygląda spotkanie z dementorem. To znaczy wiedziała w teorii, ale to nie
było to. (Chyba.) Jednak gdyby to
był faktycznie dementor, już dawno straciłaby kontrolę nad własnym umysłem,
czekając tylko aż kreatura przypieczętuje swoje dzieło i złoży zdradliwy
pocałunek na ustach, wysysając resztki duszy. Dementor czy nie, mimo wszystko
postanowiła spróbować:
– Expecto Patronum – szepnęła. Ale i tym razem nic to nie dało. Z
końca różdżki nie wystrzeliły języki światła, a srebrny lis nie przegonił
ciemności. Być może było za późno na Patronusa, a być może jej szczęśliwe
wspomnienie nie było już równie mocne, co kiedyś.
Szepty
przeobraziły się w nienawistne głosy, głosy w przeraźliwe inkantacje. Zbliżały
się do niej. Niemalże czuła jak otaczają ją ze wszystkich stron.
Lada
moment zęby same zaczęły zgrzytać o siebie, do oczu napłynęły łzy, a drgawki
nie ustawały już ani na chwilę. Co ja sobie myślałam, zaraz umrę – przemknęło
jej przez głowę.
Ale
śmierć nie nadchodziła. Tylko ciemność coraz mocniej zaciskała się na jej
duszy, głosy brzmiały coraz bardziej nienawistnie, a przeraźliwy chłód
przecinał ją na wskroś do szpiku kości.
I
wtedy do głowy przyszedł jej jeszcze jeden pomysł. W wyobraźni zobaczyła stary
gabinet Magnusa Waltera i jedenastu uczniów Lykanooru w brunatnych szatach,
tylko... Nahar, Tuomas i cała reszta wyglądali tak samo, jak podczas pierwszej
prywatnej konsultacji z opiekunem domu; prawie dziewięć lat temu, kiedy jako
początkujący czarodzieje nie mieli jeszcze żadnego pojęcia o tym, co ich czeka.
(Może to i lepiej, że nie wiedzieli.)
Magnus
też wyglądał jakoś lepiej, w każdym razie znacznie młodziej: na
jego zwykle papierowo-bladej twarzy widniał teraz zdrowy rumieniec, włosy nie
były tak pedantycznie ulizane, może nawet odrobinę zmierzwione, a cylinder
spoczywał spokojnie w kącie na gałce stojaka, tuż nad zgniło-zielonkawym
frakiem.
– Jeżeli nie umiecie przywołać
Patronusa, a nie umiecie i, szczerze mówiąc, jeszcze długo nie będziecie w
stanie stworzyć tak owego, to zaklęcie, o którym zaraz opowiem, jest waszą
najlepszą opcją; silniejsze od Patronusa i dostępne dla takich smarków jak wy.
To stara magia, niepraktykowana od wieków, dzisiaj prawie wymarła. Musicie ją
szanować, inaczej nic z tego nie będzie. Szacunek na pierwszym miejscu. Wtedy
może za jakieś pół roku opanujecie to zaklęcie. Ale to może. A teraz opowiem wam bajeczkę: dawno, dawno temu potężny czarodziej i pierwszy
dyrektor tej szkoły któregoś razu pomyślał sobie o takich smarkach jak wy i
stwierdził, że „mogło być gorzej, ale przynajmniej mają różdżkę i dostali się
do Durmstrangu, więc jakoś z tego szamba wybrniemy”. Następnie zamknął się w
swojej komnacie, próbując opracować coś skutecznego i w miarę przystępnego dla
szczeniaków waszego pokroju, więc stworzył zaklęcie azylu. Ale! Podczas pracy
zauważył, że wśród uczniów potrafił rozróżnić trzy odmienne wzorce temperamentu lub – jak kto woli –
osobiste magiczne właściwości i predyspozycje, które on sam przyrównał do trzech
zwierzęcych odpowiedników – dlatego
później sprowadził sfinksa z Egiptu i umieścił go w podziemiach, żeby pomógł nauczycielom określić, jakim typem jesteście. Wam przypadł
wilk, czyli można założyć, że rozumiecie jako-takie pojęcie stada i istotę
pracy w grupie, a jednocześnie zdajecie sobie sprawę z tego, że najwięcej
dzieje się w samotności, kiedy znajdujecie swoją drogę i odrzucacie głosy
innych, by usłyszeć własny. Czy ktoś czytał Eddę
Starszą? [1] – Sigyn uniosła rękę. – To pewnie wiesz, że „wilczy los” to
zły los, innymi słowy: raczej nie będziecie popularni w
szkole. W ramach samorozwoju polecam zapoznanie się zarówno z lekturą, jak i
mitem o wilku Fenrirze [2] – może odkryjecie coś na temat chaosu i konsekwencji
nieprzestrzegania zasad...
Sigyn
oprzytomniała z chwilowej refleksji. Zacisnęła mocniej palce na różdżce i
wzięła głęboki oddech, czując jak lodowate powietrze coraz ciaśniej ściska jej
krtań i nieprzyjemnie drażni płuca. Jeżeli to nie zadziała, to nic nie zadziała.
– Lupus Asylum.
Głosy
ucichły.
– Słyszysz mnie?! – Poddenerwowany i może minimalnie
spanikowany męski głos przemówił
do niej, a jego właściciel potrząsnął nią. Po chwili złapała ostrość obrazu –
jednak to był Mag – i tylko
gapiła się tępym wzrokiem w jego szare oczy, w których być może teraz
tliła się mała iskierka zmartwienia. Mag wbił palce w jej ramiona i potrząsnął
jeszcze mocniej. – Zabrać cię do uzdrowiciela?
Pokręciła
powoli głową, delikatnie ściągając z siebie jego ręce. Odetchnął ciężko. (I z
ulgą, bo zaklęcie Vulnera
Sanentur zadziałało;
będzie musiał podziękować temu nowo-zwerbowanemu smarkaczowi z Wysp przy
najbliższej okazji. Może i ma tylko siedemnaście lat, ale nawet sam Czarny Pan
nie zaprzeczy, że choć niepozorny z
niego chłopaczek – powściągliwy,
ostrożny w słowach, niezbyt urodziwy, blady i z przetłuszczonymi czarnymi
włosami – to wciąż bardzo zdolny.)
– Chcesz mi coś powiedzieć, Sigyn?
Wolałbym, żebyś zeszła na dół w jednym kawałku.
– Nic mi nie będzie – zapewniła, czując,
jak siły wracają do niej.
– Na pewno? – Spojrzał jej prosto w
oczy, poważniejąc jeszcze bardziej, co znacznie go postarzało.
– Tak, na Odyna... Po prostu zemdliło
mnie od tych twoich halucynogennych habazi. – Wywróciła oczami. – No nie patrz
tak na mnie, jeszcze sobie pomyślę, że coś cię obchodzę!
– Coś mnie obchodzisz, Sigyn, bo nadal
jesteś uczniem, więc jak myślisz, co by było ze mną, gdyby coś ci się stało?
Hm? Jak wytłumaczyć wszystkim, że opuściłaś mecz pod opieką nauczyciela i
wróciłaś stamtąd martwa? Pomyślałaś o tym w ogóle?
Może
zrobiło jej się słabo (jego wina) i zakręciło w głowie (przez jego
halucynogenne zioła), kiedy za szybko wstała, ale żeby zaraz umierać? Przecież
dokładnie pamiętała w jaki sposób „stamtąd” wróciła: wilk poprowadził ją prosto
do przejścia, wskazując pyskiem wolno powiewającą zasłonę, z której dobiegały
inkantacje Maga podtrzymujące zaklęcie. Po drugie, z jakiej niby racji ma teraz
pretensje? Przecież to on pierwszy przyszedł do niej z prośbą-żądaniem, licząc
na „magiczne właściwości”, a teraz to jej wina, że coś mogło pójść nie tak?!
– To trzeba było zostać na trybunach, a
nie – zwalasz teraz wszystko na mnie! Co by było z tobą? A kogo to, do cholery,
obchodzi?! Sam się w to pchałeś, to teraz nie jęcz, jeżeli rzeczywistość nie
pokrywa się z twoim utopijnym wyobrażeniem, jak to wszystko miało wyglądać. To
akurat nie mój problem, że nie potrafisz sobie odmówić, kiedy masz okazję...
– Nie wiesz o czym mówisz – warknął, nie
pozwalając jej dokończyć. – Zamknij się.
Kiwnęła
głową. „Słyszałaś pana, Sigyn: zamknij się.”
– To jak niby wróciłam, według ciebie?
Może mam jakieś pośmiertne właściwości magiczne...
– Nie wiem – przerwał jej poirytowanym
tonem. – Wypadłaś stamtąd, po prostu. Coś wyrzuciło twoje ciało zza zasłony.
– Świetnie. „Po prostu” mnie wyrzuciło –
prychnęła, uśmiechając się ironicznie, ale spróbowała jakoś zdystansować się do
sytuacji: – Bliski kontakt z ziemią, powiedziałabym nawet, że twarzowy – to w
sumie by tłumaczyło wodospad krwi z nosa.
– Twoje serce nie biło – oznajmił
ozięble. (Najwyraźniej nie spodobał mu się jej żartobliwy ton.) – Sigyn, co,
gdybym nie zdołał utrzymać zaklęcia? Myślałaś o tym? Co, gdyby ktoś inny był na
moim miejscu? Co, jeśli...
– Ale byłeś to ty. – Na kilka sekund zapadła
cisza, w czasie której tylko patrzyła na niego tak, jakby chciała podziękować,
że jednak jej tym zaklęciem nie zabił, bo mógł. Rozejrzała się po podłodze, by
zlokalizować swoją wiązankę lawendy. (Damon i Nahar na pewno już na nią
czekają, a przecież włosów Anki nie spali z okazji Samhain; w każdym razie nie
tym razem.) – Idziemy? Miałeś stadko szczeniąt do poniańczenia, czy coś.
– To było zanim prawie całkiem zeszłaś –
zauważył sceptycznie.
– Mały szczegół. Nie wspominaj o tym
Damonowi.
Mag
pokiwał tylko z niedowierzaniem głową.
– Możesz iść?
– Tak.
– Na pewno?
Sigyn
podniosła się znienacka, a Mag szybko pomógł jej złapać równowagę. Tym razem
jej spojrzenie mówiło „odwal się, dam sobie radę”, co skwitował tylko kpiarskim
pół uśmieszkiem.
Wyszli
z gabinetu w milczeniu. Mag zastukał kilka razy koniuszkiem różdżki o zamek w
drzwiach, mamrocząc pod nosem jakieś zaklęcia zabezpieczające i oboje ruszyli w
stronę spiralnych schodów w wieży na końcu korytarza.
W
tym samym czasie, kilka pięter niżej, Anka Czarnecki prowadziła piątkę
podopiecznych do Sali Zgromadzeń. W
uniesionej nad głową ręce trzymała różdżkę,
która oświetlała drogę. Dookoła panowała całkowita ciemność.
– Tutorze, dlaczego palimy rozmaryn? Czy
można palić inne zioła w Samhain? – spytała Safira Lilov ze szczerej ciekawości
i ścisnęła mocniej swoją wiązankę, by dodać sobie otuchy. Choć światło Anki
pozwalało jej widzieć drogę przed sobą, wciąż nie czuła się komfortowo w
panującej atmosferze.
– Żeby pamiętać o zmarłych i nie, nie
można.
– W jakim sensie pamiętać o zmarłych? –
kontynuowała dziewczynka.
Odpowiedź, której udzieliła Anka, nie usatysfakcjonowała
w żaden sposób głodnej wiedzy Safiry.
– W takim sensie, że jak zawiesisz swoją
wiązankę na ścianie i zapalisz białą i czarną świecę, będziesz gapić się na nie tak długo, aż to przypomni ci o własnej śmiertelności i
o upływającym czasie. Też kiedyś umrzesz, bo nie jesteś nieśmiertelna – żaden z was nie jest nieśmiertelny. A jak będziesz wdychać zapach rozmarynu, to
przypomnisz sobie o zmarłych. I znowu poczujesz ból, jaki czułaś zaraz po tym, kiedy odeszli. Znowu poczujesz ziejącą pustkę w duszy, którą po sobie zostawili, i będziesz się zastanawiać: czy
zarżnięto ich podczas walki, a walkirie przeniosły ich dusze do
Valhalli, czy może wykończyła ich starość lub choroba, i
w tym wypadku trafili do Niflheim pod opiekę samej Pani Śmierci, Hel. Gdybyście
przeczytali Eddę Starszą i czasem uważali na zielarstwie, nie
zadawalibyście takich idiotycznych pytań.
– Ale tutorze, dlaczego zabroniono nam
używania zaklęcia Lumos przez całą noc? Dlaczego tylko tutorzy mogą mieć
zapalone różdżki? – zapytał jeden podopiecznych, a po zarozumiałym tonie, już
wiedziała, że to jest dzieciak, którego w głowie nazywała „Typowy Cwaniak”.
Szczerze go nie znosiła, więc nawet jeśli smarkacz miał jakieś imię, to nie
zamierzała z tego skorzystać.
– Jest strasznie ciemno, nic nie widać, żadna pochodnia się nie pali, a
przecież Noc Duchów to tylko głupi zwyczaj, w który ludzie i tak nie wierzą,
więc dlaczego w całej szkole musi być tak ciemno?
Niestety
nie mogła sobie pozwolić na standardowe „zamknij się”, bo kiedy ostatnim razem
w ten sposób odezwała się do Cwaniaka, sam Vasilev udzielił jej oficjalnej
reprymendy, przypominając, że jest tutorem i, jak sama nazwa wskazuje, jej
obowiązkiem jest nauczać.
– Jest ciemno, bo w noc wigilii Samhain
duchy osób, które zmarły w zeszłym roku i tych osób, które
jeszcze się nie narodziły, zstępują na ziemię w poszukiwaniu żywych, zdrowych, młodych ciał, takich jak wasze, by w nich zamieszkać przez okres
następnego roku. Jest ciemno, ponieważ Vasilev nie chce, by któryś z tych
duszków was opętał, wyrywając wasze duszyczki i wrzucając je do Niflheim na
wieczne potępienie po to, by
przejąć wasze ciało na zawsze.
Safira
Lilov poczuła, jak przeszedł ją dreszcz, a Typowy Cwaniak tylko głośno
przełknął ślinę i już więcej się nie odezwał. Anka nie kryła uśmiechu tryumfu
na twarzy – jak widać były jednak skuteczniejsze metody od (wciąż niezawodnego)
„zamknij się”.
Ledwie
zaczęła rozkoszować się niczym niezakłóconą ciszą, kiedy usłyszała znajome
głosy dobiegające z Korytarza Głównego. Zatrzymała piątkę małych Pegazików i
przyłożyła palec do ust, dając im do zrozumienia, że pod żadnym pozorem mają
się nie odzywać. Kazała im przylgnąć do ściany tak, by nikt wychodzący z
sąsiedniego korytarza ich nie zauważył, a sama wychyliła się zza zakrętu, by
lepiej słyszeć.
– Powiesz mi, co tam było? – usłyszała
głos Maga: chłodny i powściągliwy. Musiał stać gdzieś na ostatnich schodkach w wieży, bo
wciąż go nie widziała.
– Eee... teraz? – odezwała się Sigyn.
(Oboje opuścili mecz i dopiero teraz wracają? Interesujące, pomyślała Anka.)
– Później nie będzie kiedy.
– Poczekaj... – burknęła Sigyn i
wyglądnęła na korytarz, by sprawdzić, czy przypadkiem nikt nie podsłuchuje.
Anka zdążyła się schować w tym czasie, więc Sigyn nie zauważyła nic
podejrzanego. – Po tym jak stworzyłeś zasłonę... Słyszałeś coś? Jakieś głosy?
Szepty?
– Nie. Powinienem?
– Nie wiem. Potrzymasz? – Anka tego nie
wiedziała, ale Sigyn, nie czekając na odpowiedź, wcisnęła Magnusowi pęczek
lawendy w rękę i zaczęła poprawiać każdy element stroju. Po tym całym
zamieszaniu czuła się strasznie... rozwleczona. Wcześniej nie miała czasu zająć
się tak trywialną rzeczą jak poprawienie sobie gaci, ale poluzowane spodnie
irytowały ją coraz bardziej i dłużej już by tego nie zniosła. (A może był to
Magnus, tylko podświadomie winiła o to spodnie.) – Czyli nic nie słyszałeś?
– Nic. Ty?
– Tak. Eee... Wydaje mi się, że to
szepty umrzyków, chociaż Odyn jeden wie, co to było. Posługują się jakimś
starożytnym językiem, to chyba... – Mag przerwał jej.
– Znalazłaś Sigrid? – zapytał chłodno.
Anka
wytężyła słuch. Nagle cała konwersacja wydała jej się intrygująca, zwłaszcza wzmianka o
zasłonie, szeptach i teraz jakiejś Sigrid.
Maga
nie interesowało pochodzenie głosów, których on sam nie słyszał. A kto wie, być
może Sigyn tylko sobie je wymyśliła... albo była to reakcja jej wyobraźni na
nagłe zatrzymanie funkcji życiowych. W każdym razie miał to gdzieś. Spędził
wystarczająco dużo czasu na niańczeniu jej, a teraz potrzebował wiedzieć, na
czym stoi.
Gdy
Sigyn skończyła poprawiać strój, spojrzała mu prosto w oczy – były zdeterminowane i zachłanne. W każdym razie na pewno nie zainteresowane tym, co miała do
powiedzenia, o ile nie dotyczyło to bezpośrednio sprawy Maga i
odnalezienia prababki Sigrid, co tak naprawdę znaczyło odnalezienie albo
przynajmniej uzyskanie namiarów na położenie jego drogocennej almagry. Ale może
tylko jej się wydawało. (Miała taką nadzieję, że tylko jej się wydawało.)
– Szukałam jej, ale ciężko coś znaleźć w
takiej ciemności, jak tam, zwłaszcza, że żadne zaklęcie nie działało, poza... –
Mag ponownie nie dał jej dokończyć.
– Znalazłaś ją, czy nie?
– Nie.
Chciała
mu opowiedzieć o zaklęciu Asylum, o zaklęciu, którego sam ich nauczał, o
jedynej magii, która była wystarczająco silna, by działać „po tamtej stronie”.
Ale on nie chciał słuchać.
– Nie znalazłam.
– O... – Było to bardzo rozczarowane
„o”, połączone z wyrazem zdumienia i stłamszonego gniewu na twarzy.
– Tak właśnie, „o...”– starała
się identycznie odtworzyć jego intonację głosu i ekspresję twarzy.
Odwróciła
się na pięcie i wypadła na
Korytarz Główny. Odruchowo rozglądnęła się na boki i zesztywniała, kiedy
zobaczyła Ankę stojącą za zakrętem. Podsłuchiwała ich, oczywiście. A jak tylko
zorientowała się, że Sigyn ją zauważyła, zniknęła za ścianą. Trwało to
maksymalnie dwie sekundy, a Anka to Anka, w jej zachowaniu nie było nic
nadzwyczajnego, więc Sigyn po prostu ruszyła przed siebie, by zdążyć do Mort
Noir jeszcze przed północą.
– Sigyn, poczekaj... – Mag zawołał,
chcąc oddać jej lawendę, którą wciąż trzymał w ręku.
– Nie, miałeś rację. Ta decyzja była
nieprzemyślana i strasznie impulsywna. To moja wina, że jej nie znalazłam. W
ogóle nie powinnam była cię o to prosić, przecież w razie, nie daj Odynie,
wypadku, ty ponosiłbyś całą odpowiedzialność. A wtedy... Co by z tobą było?
Może, gdybym lepiej się do tego przygotowała, gdybym wcześniej ci o tym
powiedziała... – Żadne z tych
wyznań nie było szczere, ale Mag tego nie musiał wiedzieć. Najważniejsze, że
Anka słyszała każde jej słowo i mogła wychwycić każdy niuans i
niejednoznaczność wypowiedzi.
– To już nie istotne – skwitował.
– Masz rację. To nie istotne. I chyba...
zaraz zapalą świece.
Uśmiechnęła
się sztucznie i spojrzała przez
jego ramię – Anka, znowu ich podsłuchiwała, ale Mag chyba jej nie
zauważył, a jeśli tak, to bardzo dobrze wychodziło mu udawanie, że było
inaczej. Sigyn pochyliła się w jego stronę.
– Brak zaufania – zasyczała mu do
ucha teatralnym szeptem, ale jej
głos przebrzmiewał goryczą. – Potrafi wszystko zepsuć, prawda?
Mag
tylko zmarszczył brwi, nie bardzo rozumiejąc znaczenie tego zdania. Zanim zdążył cokolwiek odpowiedzieć,
jakkolwiek zareagować, wyminęła go i zdecydowanym krokiem ruszyła w kierunku
podziemi.
– Sigyn! – zawołał, ale na próżno: już
zniknęła za zakrętem, nie oglądając się za siebie.
W
końcu zauważył Ankę wyprowadzającą zza zakrętu piątkę uczniów ze swojego domu.
Uśmiechała się do niego tajemniczo i tryumfalnie.
– Dobry wieczór, profesorze. Zdaje się,
że pierwszoroczni czekają aż profesor do nich dołączy? – spytała przesadnie słodkim tonem. – Czy już wiadomo, w którym miejscu
Lykanoor będzie zapalał świece? Dyrektor osobiście
podszedł do nas po meczu, by oznajmić, że Pegarius otrzymał Korytarz Główny w tym roku. – Posłała mu wymuszony półuśmieszek.
– Nie, dowiem się za chwilę,
wcześniej... jakoś nie miałem okazji zamienić słowa z dyrektorem.
– Profesorze, a dlaczego ma profesor lawendę zamiast rozmarynu? – spytała zmieszana Safira. Przecież Anka powiedziała
jasno i wyraźnie: innych ziół palić „nie można”.
– Brak zaufania? [3] Interesujące –
skwitowała Anka z wyrachowaniem w
głosie. Magnus spojrzał na nią, jakby chciał tym
samym powiedzieć „nawet o tym nie
myśl”, po czym odwrócił się na pięcie i pomaszerował do Sali Zgromadzeń.
~asylum~
Damon
roześmiał się sztucznie i głośno. Żadna inna reakcja nie przychodziła mu do
głowy.
– Zabijesz mordercę Eru, świetny plan! W końcu wcześniej rzucałeś śmiertelne
klątwy na ludzi, więc wiesz co cię czeka i sobie poradzisz bez problemu, zwłaszcza z
tym, co następuje potem.
– W przeciwieństwie do ciebie, Avada
Kedavra mnie nie przeraża.
– Akurat to, że umiesz rzucić zaklęcie
uśmiercające nie świadczy o twojej odwadze.
– Nie każdy to potrafi, więc rozumiem,
skąd ten sceptycyzm w głosie.
– Nie schlebiaj sobie.
– Powiedział Damon. – Nahar uśmiechnął
się odrobinę za szeroko i zbyt lekceważąco, więc raczej nie był w nastroju na
słowne przepychanki.
– Czyli to nie była klątwa rzucona przez jakiegoś
nawiedzonego czarnoksiężnika trzysta
lat temu, tylko ktoś po prostu posłał Eru do piachu?
– Nie do końca. Jedno chyba nie wyklucza drugiego, nie?
– Nie, nie wyklucza. Czyli wiesz kim
jest nasz już-wkrótce-nieboszczyk?
– Tak.
– I zamierzasz tak po prostu się
aportować i go dorwać? Co za zbieg okoliczności, że będzie w Espoo właśnie
dzisiaj wieczorem i to na cmentarzu, na który akurat wybiera
się Lumi Valo z synem. I my. Genialny plan! To co, idziemy?
Nahar
wywrócił oczami i wykonał rękami
bliżej nieokreślony gest, rażąc przy okazji Damona światłem z różdżki po oczach.
– Patrz, niby Pegarius, a nie potrafisz
dodać do siebie dwóch faktów.
– Jak zsumuję „Nahar” i „niedorzeczny”,
to wyjdzie mi wynik dodatni.
– Nie o to mi chodziło.
– To o co? Eru nie żyje – niech ci będzie, że ktoś go zabił, więc szukasz wszędzie winnego. Rozumiem to, ale...
– Gówno rozumiesz. Skończ ten wykład, Damon – warknął Nahar, poirytowany tym, że
tracą czas na rozmowę, zamiast działać. Mógł sam się wszystkim zająć, nie
mówiąc o niczym nikomu. Może gdyby nie wciągał w to
Damona już teraz byłoby po sprawie i w końcu zaznałby chociaż częściowo
spokoju. Żałował, że w ogóle
podjął z nim temat – Damon tylko go spowalniał. (A robił to
umyślnie, bo zachowanie Nahara wydało mu się strasznie irracjonalne, żeby nie powiedzieć głupie, natomiast sam zainteresowany nie widział w tym nic dziwnego. Typowe.)
– To wyjaśnij – zasugerował spokojnie Damon.
– Klątwa nieczystej krwi. Wiesz co to jest?
– Że niby kto ma nieczystą krew?
– Syn Lumii jest charłakiem, więc zgadnij o kogo chodzi, masz trzy
szanse.
– Syn Lumii, czyli twój brat?
Nahar
zaśmiał się sztucznie.
– Na pewno nie mój.
Nigdy nie wykazywał zdolności magicznych. Matka zawsze znalazła jakąś wymówkę dla
niego, ale jakoś zabrakło jej wymówek, kiedy
przed wakacjami zabrała go na wycieczkę po Europie. Któregoś dnia wstąpili do Gregorovitch Zauberstäbe... I było już jasne, że parch nie jest nic
warty. Wycieczka potwierdziła
tylko to, co wiedziałem od dawna. Oczywiście naiwna i głupia Lumi dalej
próbowała szukać wymówek: to nie jego wina, jeszcze za wcześnie, niektórzy
dorastają później, może ma inne zdolności, może jest wyjątkowy. O, tak! Jest wyjątkowy! Jest tak
wyjątkowy, że próbując znaleźć różdżkę dla niego, nawet sam Gregorowicz nie
podołał! Hm, ciekawe dlaczego, co nie? Może dlatego, że żadna różdżka nie reagowała!
Damona
jakby olśniło. Nahar od zawsze przebąkiwał coś na temat czystości krwi i nigdy
nie krył silnej awersji do charłaków, a jego teorie na temat zależności magii
od czystej krwi jakby się nasiliły, odkąd wrócili do Durmstrangu w tym roku.
Być może, gdyby nie spędzał większości czasu z dziewięciorgiem
pierwszorocznych, Damon wcześniej zauważyłby związek jednego z drugim.
– Miał trafić do szkoły w tym roku – kontynuował Nahar – Lumi cieszyła się, bo parch miał być
pod moją opieką – w końcu jestem tutorem, parchowi nic
by się przy mnie nie stało. I co? Siedzi dalej w Espoo, kryjąc się za śmiechu
wartymi wymówkami głupiej Lumi.
Pasożyt. Żeruje na jej miłości i litości, którą w niej wzbudza, bo nikt inny
się z parchem nie pieści. Zna swoje miejsce w świecie magii i doskonale
wie, co robi: wie, za które
sznurki pociągnąć, by matka skakała dookoła niego na zawołanie, jak tresowany
psidwak. Jest tak wyjątkowy, że potrafił rzucić Imperiusa bez użycia różdżki. To dopiero talent! A w sumie, po co mu własna, skoro ma
różdżkę Lumii na każde kiwnięcie palcem?
– Dalej nie widzę związku z twoją
dzisiejszą wycieczką. Nie cofniesz klątwy, zabijając charłaka, który ją rzekomo uaktywnił.
Nahar
uśmiechnął się przebiegle.
– Rytuał, który wykonał Grindelwald lata
temu, dowodzi czego innego.
– Ten artykuł z biblioteki... –
powiedział Damon do siebie, ale
Nahar go usłyszał.
– Znalazłeś ledwie początek, Magnus miał całą resztę. Potrzebuję almagry, krwi i trupa. Krew
już mam, trupa niedługo, zostaje tylko kamień.
– Jakoś nie chce mi się wierzyć, że Mag
pomógł ci z dobrego serca.
– Zaskoczony? Nigdy nie zrobił tego dla
ciebie, więc nie zrobi tego dla uczniów ze swojego domu? Gdzie twoja logika,
Damon?
– Mag nie ruszy gówna, jeśli nie zobaczy
w tym potencjału na inwestycję. Chyba to wiesz?
– Rezerwuję sobie prawa autorskie do
tego cytatu. Mogłeś chociaż o mnie wspomnieć, jako o swojej osobistej
inspiracji!
Jeżeli
była jedna osoba na tym świecie, której Nahar nie chciał w to mieszać, to była to Sigyn. Zastanawiał
się, od jak dawna przysłuchiwała się ich rozmowie. W każdym razie jedno było
pewne – tej nocy już nic nie zdziała, a negocjacje z Damonem będzie musiał
odłożyć na później. Może to nawet lepiej? Może faktycznie trochę za szybko
wyskoczył z tak bezkompromisowym pomysłem? Z drugiej strony, wcześniej nie miał
kiedy z nim o tym porozmawiać przez obowiązki związane z tutorzeniem.
– Sigyn, ty żyjesz? – zapytał Nahar, nie kryjąc
rozczarowania.
– Jakie to dziwne, że pytasz.
– Nie było cię na meczu. Magnusa też
nie. To ciekawe, nie Nahar?
– Jakoś niespecjalnie – odpowiedziała za niego Sigyn.
– Hm, Sigyn nie przychodzi na nasz
ostatni mecz podczas Nocy Duchów...
– Podczas którego Damon dostaje awans do
drużyny narodowej Bułgarii – wtrącił Nahar.
– Właśnie – przytaknął Damon. – A Mag, jak się okazuje jest także
nieobecny, chociaż przysięgam, widziałem go, jak schodził do podziemi razem z
Sigurvinem i Vasilevem... Wiesz, to daje do myślenia.
Sigyn
skrzyżowała ręce na piersiach i spoglądała raz na Damona, raz na Nahara.
– Zrobiło mi się słabo i zemdlałam,
dobra? – wytłumaczyła się z
pretensją w głosie, a Damon
wybuchł śmiechem. – No tak, wiedziałam,
że tak będzie. Śmiej się. Na
zdrowie.
– Sigyn, podsłuchiwałaś? – spytał Nahar,
chcąc się upewnić, czy jego „sekret” jest względnie bezpieczny.
– Absolutnie nie. Kto podsłuchuje, co,
gdzie, jak?
– Co słyszałaś?
– Tylko to, że potrzebujesz kamienia,
krwi i trupa. A to znaczy, że... Znowu będziesz niegrzecznym chłopcem?
– Tak, Sigyn. I zamiast rozmarynu
podpalę zaraz twój tyłek, jeśli się nie zamkniesz.
Uśmiechnęła
się do niego.
– Nie kuś – powiedziała, zalotnie
trzepocząc rzęsami. – To kto ma wódkę?
Czy
Damon, Nahar i Sigyn obchodzili Samhain zgodnie z tradycją? Tak, ale celebracja
życia wyglądała dla nich nieco inaczej, niż nakazywała tego tradycja. Zapalali
świece, palili zioła, ale nie spędzali reszty nocy w ciszy i refleksji na temat
upływającego czasu. Spędzali czas ze sobą, jak przyjaciele: wspominając dobre i
złe chwile, zdradzając sobie nawzajem niewinne sekrety, żartując i śmiejąc się
z siebie samych.
Nahar
nawet na moment zapomniał, że chciał poświęcić ten wieczór na coś zupełnie
innego. (Nie powiedziałby tego głośno, ale był wdzięczny Damonowi, że ten grał
na zwłokę i nie pozwolił mu opuścić jaskini.) A Sigyn na moment zapomniała
spotkania za zasłoną. Skłamała – Magnus nie musiał znać prawdy. Znalazła
Sigrid, a raczej to Sigrid odnalazła ją. I ostrzegła:
– To nie jest łatwe, Sigyn, widzieć
więcej, czuć więcej, niż większość ludzi... Nie
chciałam tego, tak jak ty, i bałam się.
– Tak jak ja? – Sigyn zaśmiała się sztucznie. – Ja nie
boję się niczego – zadeklarowała pewna siebie, gotowa udowodnić to tu i teraz.
– Ha! I to jest twój pierwszy błąd. Co
za arogancja... Głupia! Nie boisz
się, a powinnaś! Powinnaś się bać dla własnego dobra. Tak! Powinnaś się bać ludzi, którzy
wykorzystują cię tylko dla osobistych korzyści, a w zamian odpłacają ci zdradliwą
nadzieją, złudzeniem, że kiedyś mogliby cię pokochać.
– Nie znam nikogo takiego.
– Kłamiesz! Tak! Doskonale wiesz, o kim
mówię. I nie wmawiaj sobie, że nie mam racji tylko dlatego, że chciałabyś, by
to złudzenie, którym cię oczarował, było prawdziwe. Nie on jeden pragnął
znaleźć kamień wskrzeszenia, wykorzystując jednocześnie swój urok osobisty i
słabość kobiety – to najbardziej toksyczna magia ze wszystkich. Nie on jeden,
tak! On jest tylko jednym z wielu.
Sigyn
zaczęła coś powoli sobie uświadamiać, jednak daleka była jeszcze od
zaakceptowania tej prawdy. Częściowo z powodu, o którym wspomniała prababka:
Sigyn tak bardzo chciała, żeby złudzenie, którym On ją
karmił od tylu lat, było prawdą. Nie umknęło jej jednak, że prababka, choć
bardzo sprytnie ujęła całą krytykę sytuacji w słowa, pominęła jakiś istotny i
bardzo osobisty szczegół.
– Kto rzucił zaklęcie? Kto trzymał twoją
zasłonę, babko? – spytała wyniosłym i pewnym tryumfu tonem, jakby obie
rozegrały właśnie partię szachów, a ten następny ruch, który zapędzał samotnego
króla w kozi róg, należał do Sigyn.
– To już nie istotne.
– O nie, nie, to bardzo istotne. Kto?
Kto szukał kamienia i dlaczego przyszedł z tym do ciebie? Czego szukał w
Niflheim? Czyje szepty chciałaś wyciszyć? A może nie były to szepty? Może były
to twoje własne myśli i wyrzuty sumienia, bo zrobiłaś coś, czego żałowałaś
przez resztę życia i nie mogłaś od tego uciec? Jakie wspomnienia chciałaś
wymazać? Kogo zapomnieć?! Kto to był?!
– Młodzieniec o jasnych włosach...
Przystojny, charyzmatyczny. Szukał kamienia wskrzeszenia ze swoim
przyjacielem... Albusem; przynajmniej tak twierdził, że był to tylko jego
przyjaciel. Tak, tylko przyjaciel, mówił, nic więcej.
Szach.
Sigyn
nie interesowała łamiąca serce historia niespełnionej miłości. Potrzebowała
nazwiska konkretnego czarodzieja – chciała sprawdzić jak bardzo pomyliła się w
swoich przypuszczeniach, co do przyczyny życiowego nieszczęścia swojej prababki.
– Jego. Imię.
– Gellert Grindelwald – wyszeptała
Sigrid.
Szach mat.
Sigyn
roześmiała się upiornie. Jej śmiech przypominał złowieszczy rechot wiedźmy,
którą rodzice straszą nieposłuszne dzieci, kiedy te nie chcą spać.
– Więc to Wielki Grindelwald trzymał
zasłonę, kiedy ty robiłaś wtedy... co w zasadzie robiłaś? Skoro Magnus nadal
szuka kamienia, to wnioskuję, że poszukiwania Wielkiego Grindelwalda zakończyły
się klęską. Czy może insygnia śmierci to tylko mit dla niedowartościowanych
chłopaczków z przerostem ambicji? Czarna różdżka, peleryna niewidka... – zaczęła wyliczać, ale Sigrid
wtrąciła się.
– Istnieją naprawdę! Pogłoski mówiły, że
kamień został ukryty w pierścieniu. Jeden z potomków Cadmusa Peverella związał
się z wiedźmą podobną do nas, a Gellert wierzył, że to wiedźma ukryła
pierścień w ciemnościach Niflheim. Bała
się o ukochanego, nie chciała by skończył jak Cadmus, który z żalu ukrócił swój żywot... Gdy przywołał
z zaświatów narzeczoną, mógł na
nią patrzeć, mógł do niej mówić, ale nigdy jej przy nim naprawdę nie było. Oddzielała ich śmierć. Ani
ona nie była szczęśliwa, ani on, więc żeby znowu być razem... Musiał coś zrobić.
– Tchórz – skwitowała Sigyn. Nigdy nie
szanowała samobójców.
– Jak mówiłam: nikt nie może stąd
zawrócić i być tą samą osobą, nie. A ten chłopak, Valo... Strasznie cierpi, ale nie
opłakuje ojca. Nie chce go opłakiwać. Nie. Chce go
odzyskać. Sigyn, nikt kto przeszedł przez zasłonę nie może stąd wrócić,
nie w taki sam sposób na pewno, nie w taki, jakim by uszczęśliwił osobę, która go
przywołała ponownie do życia, ani nie w taki, który by uszczęśliwił samego wskrzeszonego.
– W takim razie Nahar i Magnus na próżno
szukają tego kamienia, skoro nawet nie daje życia, w każdym razie nie w takiej formie,
jakiej by chcieli, to tracą tylko
czas. O ile almagra w ogóle istnieje, w końcu ty go nie znalazłaś.
Sigrid
odwróciła wzrok, jakby coś nagle rozproszyło jej uwagę, i opuściła głowę w
zastanowieniu. Młoda czarownica odebrała to jako akt skruchy: prababka po
prostu wstydziła się swojej porażki i naiwności. Sigyn była wręcz przekonana,
że zaraz usłyszy upragnione „myliłam się”, a z jej twarzy nie schodził uśmiech
pełen tryumfu na myśl o jeszcze większym upodleniu prababki ze względu na jej
dawną naiwność: możliwe, że czarna różdżka rzeczywiście istniała (wątpliwe),
pelerynka może i też (wysoce nieprawdopodobne), ale żaden magiczny obiekt – w
zaświatach czy na Ziemi – nie był w stanie wskrzesić zmarłych, już na pewno nie
jakiś kamień przerobiony na biżuterię.
– Sigyn, almagra nie jest jednym z
insygniów. – W jednej chwili Sigyn zastygła w bezruchu, poczuła jak zaschło jej
w gardle, a uśmiech na twarzy ustąpił ogromnemu zakłopotaniu.
_________________________
[1]
Co to Edda Starsza? -- klik
[2] Fenrir to wilk z mitologii skandynawskiej.
[3] Lawenda symbolizuje brak zaufania.
Lovecraft
i mity tak bardzo. Może mam kilka nietrafionych porównań i kilka poronionych
pomysłów, ale zaręczam, w tym tkwi mój cały urok osobisty. :')
Mam refleks. Rozdział wrzucony trzy miesiące temu, a ja dopiero teraz znalazłam czas żeby go przeczytać. Wstyd mi. I wstyd mi, że nie ma tu żadnych innych komentarzy. Że żaden nie pojawił się przez tyle czasu.
OdpowiedzUsuńWhy?
Dlaczego opowiadania w których kuleje wszystko mają rzesze fanów, a dobry fik jest tak osamotniony? xBC, musisz pisać seksy. Seksy siem sprzedajom.
A teraz już na serio.
Wybacz mi zwłokę. Nie wiem, co wydarzyło się w moim życiu. Coś dziwnego. Może dlatego przestałam pisać. Nie potrafię się tym zająć. No nie. No i chuj, no i cześć. :(
Ale dość o mnie, bo nie przyszłam pisać tu o sobie.
Jestem zazdrosna, kochana xBC. O to, że tak dobrze idzie Ci rozbudowywanie akapitów i opisywanie. Relację z przygody Sigyn "po drugiej stronie" przeczytałam wstrzymując oddech. Świetny opis i dokładny opis sytuacji. Miód na moją duszę, poranioną czytaniem złych opowiadań. Sama rozmowa Sigyn i Magnusa - coś pięknego. Dopracowane, naturalne dialogi. Ani na chwilę nie porzuciłaś Sigyn, którą kreowałaś, nawet jeśli dziewczyna otarła się o śmierć. Spodziewałabym się jakiejś bardziej histerycznej reakcji. Tymczasem Sigyn pozostała sobą. Brawo dla Ciebie za konsekwentne konstruowanie postaci. Bardzo mnie się to podoba! :)
I nie, mnie Twoja historia nie nudzi. I tak, masz rację, warto było ślęczeć i się starać. Efekt jest spektakularny. Chciałabym kiedyś przeczytać coś autorskiego i coś Twojego. W sensie, Durmstrang jest Twoj i tylko Twój, ale to wciąż świat pożyczony. Kreujesz go osobiście i robisz to naprawdę dobrze. Ale, xBC, błagam, użyj swojego talentu. Bo masz czego używać. :)
Pozdrawiam Cię cieplutko!
XOXOXO
Anta, jak mi miło, że wpadłaś. Pisz o sobie! Ostatnio tak mało Cię tu widuje, nie wiem nic co się dzieje, a brakuje mi Ciebie na blogosferze.
UsuńWstydzić się nie masz czego, dla mnie swoistego rodzaju nagrodą jest to, że jednak wpadłaś, przeczytałaś i zostawiłaś "feedback", a jeszcze większą satysfakcję daje mi fakt, że mój ostateczny twór z tych nieprzespanych nocy dał Ci chwilę rozrywki i jakichś przyjemnych emocji. Nawet jeśli miałabyś być tylko jedyną osobą czytającą i komentującą -- czuje niesamowitą ulgę, kiedy jednak wiem, że do kogoś mój fik trafia. Najgorzej jest jednak jak jest pusto, wtedy takim początkującym ałtorkom jak ja ciężko jest okreslić, czy idę w dobrą stronę, czy raczej się tam nie pchać. Dlatego dziękuję Ci niesamowicie za poświęcony czas, serio, zwłaszcza, że widze, że za często Cię w internetach nie widać.
Seksy mówisz? Hm... :D Apropo też jakiejś takiej medialności tego bloga, myślę, że ciężej tutaj zdobyć popularność niż w złotej erze onetu (RIP blog.onet.pl), gdzie nawet mnie i moich marnych początkach udało się wylądować kilka razy (ze 3, a to już o czymś świadczy bahaha) na głównej z okazji pisania opowiadania o wampirach, które swoją drogą było podebrane przeze mnie od mojej best kumpeli w tamtym czasie. Tutaj czegoś takiego nie ma, jest co prawda rejestr-blogow ale to jednak nie to samo co wylądowanie na głównej w polecanych :D
Czasami się zastanawiam czy to nie moja wina, że np. za rzadko publikuję, bo stawiam na jakość i za każdym razem próbuję coś poprawić. Teraz widzę ten rozdział z perspektywy 3 miesięcy i znowu -- edytowałabym całą masę rzeczy! Albo chociaż dodała fakt, że jak Sigyn i Mag schodzą na dół, to logiczne, że ktoś musi trzmać różdżkę ze światełkiem, bo przecież jest wszędzie ciemno. Albo Damon i Nahar -- chciałam naprawdę rzucić jakiś cień na sytuację, ale przez to że tak długo nie byłam narracyjnie z Naharem, nie wyszło to zupełnie tak w efekcie końcowym, jak wyglądało to w mojej głowie. A narrator powinien był się przykleić jakieś 1,5 rozdziała temu do niego przez chwilę i chociaż na dwa akapity coś wspomnieć o planach. Trzeba było się ratować -- nie było wzmianki, bo Nahar był zajęty chodzeniem po zamku. No ale wiadomo, na przyszłość, że to żadne rozwiązanie.
Chyba za dużo myślę...
Co do autorskiego czegoś -- bardzo bym chciała! Historia Nany White się pisze, ale na razie w szufladzie i też urywkami, dlatego nic nie publikuję. Do swojego fantasy, które bym chciała kiedyś napisać, musiałabym najpierw zrobić solidny research w polityce, historii, religiach, geografii... Nie mówię, że planuję następną Grę o Tron czy LOTR, ale ten durmstrangowy fik nauczył mnie, jak bardzo research jest przydatny. No i fiki o tyle są lepsze do pisania, bo jest doskonały do eksperymentów -- z narracją, z formą... ciągle uczę się co działa, a co nie.
Się rozpisałam... Anto, dziękuję Ci jeszcze raz! Cudownie połechtałaś moje ego, ale nie spoczywam na laurach. Wiem, że jest jeszcze dużo pracy tutaj. Ale przez to, że wiem, że mam jeszcze w Tobie czytelnika, od razu cieplej i lżej na sercu. Mam nadzieję również, że jeśli jakość mojego pisania spadnie -- czy fabularnie, czy stylistycznie -- od razu mi to wygarniesz i wylejesz na mnie zimne wiadro wody.
Czekam na Twój powrót. Tęsknię za Twoimi historiami, wracaj raczej prędzej niż później.
Ściskam mocno! xx