Kruk

Blog istnieje, ale nie żyje.

Nagłówek: Līga Kļaviņa.

środa, 7 stycznia 2015

Rozdział VI: Lazarus.

Damon i Nahar stali zwróceni twarzą do siebie w kącie szatni , z dala od pozostałych zawodników. Rękawy mieli podwinięte, skórzane rękawiczki ochronne spoczywały na ławce obok, Damon przecierał swoją miotłę ściereczką nawilżoną preparatem chroniącym drewno, a Nahar zakładał ochraniacze na nogi. Wymieniali między sobą ledwo słyszalne szepty i porozumiewawcze spojrzenia, co nie przykuwało niczyjej uwagi, wręcz przeciwnie: większość uznała to za normalne. Nie było nic podejrzanego w prywatnej konsultacji kapitana drużyny z jego najlepszym pałkarzem, a co więcej – przyjacielem. Zapewne omawiali ostateczną strategię na dzisiejszy mecz, więc nie było się czym przejmować.
– Będziesz w Mort Noir wieczorem? – upewnił się Nahar stłumionym głosem, patrząc martwym wzrokiem na Damona.
– No tak, jak co roku. – Nahar pokiwał tylko głową, zaciskając usta w cienką linię. Coś chodziło mu po głowie, tylko Damon nie mógł do końca określić co. – Dlaczego pytasz?
– Szczeniaki przejmują opiekunowie domów, więc dzisiaj Magnus zmienia pieluchy – warknął. – Mam jeden wieczór wolny i nie zamierzam go spędzić na kontemplowaniu sensu życia lub jego braku.
Dla Nahara temat był podwójnie ciężki, zwłaszcza, że tego lata niespodziewanie odszedł jego ojciec. Samhain już nigdy nie będzie takie samo. Nic nie będzie takie samo. Minęło wiele tygodni, a on dalej czuł ostry ból, który zaciskajał się ciasno na jego piersi i nad którym tak bardzo starał się panować. Stracił najlepszego ojca, najlepszego nauczyciela, najlepszego przyjaciela, najlepszego kompana – od tamtej chwili świat był zupełnie inny, trochę bardziej obcy i trochę mniej litościwy.
– Mam lepszy plan – oznajmił z błyskiem w oku, kontynuując poprzednią myśl i nieświadomie pogładził palcem po szerokiej srebrnej bransolecie, którą w końcu było widać przy podwiniętych rękawach. Dostał ją w prezencie od ojca, kiedy ukończczył pełnoletność i od tego momentu nigdy jej nie ściągał z nadgarstka. – Chcę zapalić świece... dla niego.
– Rozumiem.
– Możemy się aportować z jaskini albo...
– Co tam kitrasz, Darvell? – zagaił nagle Aleksander, który wyszedł ze schowka z kaflem w ręku i podszedł dziarskim krokiem do nieco zaskoczonych kolegów, szczerząc zęby od ucha do ucha. – Nowe buty?
– Nowa miotła – odpowiedział szybko Nahar na pół marudnym, na pół karcącym tonem, wciąż patrząc Damonowi w oczy, jakby chciał tym samym powiedzieć „porozmawiamy później”.
Hasło nowa miotła podziałało jak zaklęcie przywołujące i zaraz garstka zawodników otoczyła trójkę pod ścianą, chcąc zobaczyć nowy nabytek. Aleksander zerknął Naharowi przez ramię, żeby samemu się przekonać, o co tyle hałasu. Kiedy zdał sobie sprawę z tego, na co patrzy, zapomniał nawet jak sam się nazywa. Przez chwilę próbował coś z siebie wykrzesać – mniej lub bardziej błyskotliwego, nieważne, byle na temat – i po ciężkich zmaganiach, bezowocnych próbach wypowiedzenia się polegających na ponownym otwieraniu i zamykaniu się buzi, ostatecznie jakoś wydukał:
– Ożesz ty, Damon, jest piękny!
Na to stwierdzenie odezwał się jakiś żeński głos z tyłu, jakby przytakując Romeczkowi:
– Damon jest piękny.
Wszyscy mimowolnie odwrócili głowy, żeby zlokalizować wzdychającą cichą wielbicielkę. Na szczęście Damon jak zwykle był niezawodny i natychmiast wyratował dziewczę z opresji, skupiając ponownie całą uwagę na sobie.
– To jest ona. – Uśmiechnął się szarmancko i czule pogładził swój nabytek.
– Czy to jest to, co myślę? – spytał nagle Tuomas Hahto, pochłaniając miotłę wygłodniałym wzrokiem. – Damon, czy to jest...
– Pierwsza klasa, nie pogadasz – wtrącił Aleksander, zbierając rozdziawioną szczękę z podłogi (nadal był pod wrażeniem i wiedział, że prędko z tego wrażenia nie wyjdzie). – Takie cudo to ja też mógłbym mieć, a nawet bardzo mógłbym.
Na główce miotły wygrawerowano starannie nazwę oraz numer modelu: Astra, dziewięć–siedem–dziewięć, na całej długości miotły wyryto tradycyjne bułgarskie wzory, a na rączce można było wyczuć pod palcami drobne wypukłości różnych kształtów – smoków, bazyliszków, gryfów – których kontury połyskiwały srebrem, które komplementowały siedzenie tego samego koloru, w całości pokryte charakterystycznym dla wytwórcy motywem zdobniczym przypominającym po części tańczące płomienie w ognisku, a po części wzory, które maluje mróz na szybie w czasie srogiej zimy – wszystko wygrawerowane z największymi detalami niewyobrażalnie cienkim dłutem, a srebrny uchwyt na nogi ponaginany tak, by przypominał poroże jelenia, był jak wisienka na bardzo słodkim torcie.
– Co wy, kurwencka, tu jeszcze robicie? – Do środka wparował wściekły Heinrich Wolff opatulony z każdej strony futrem niedźwiedzim farbowanym na czerwono, co zlewało się aktualnie z jego twarzą, która nabrała koloru purpury. W jednej ręce trzymał gwizdek, a w drugiej miotłę. – Won z tej szatni! Panienki, kurwencka, bedą się tu farfoclić trzy godziny, aż boisko ostygnie.
– Profesorze...?
– Zasuwać, gamonie, na zewnątrz, mówię!
Wszyscy natychmiast rzucili się po swoje miotły i wybiegli na boisko. To jest, wszyscy oprócz Damona, który nurkował gdzieś w schowku w poszukiwaniu pałki i Aleksandra, który w zasadzie niewiadomo dlaczego jeszcze tam stał.
– Jakieś problemy ze słuchem Romanov czy po prostu jesteś głupi?
– Po prostu jestem głupi – przytaknął z czarującym uśmiechem na twarzy.
– Nie pyszcz mi tu, Romanov, kurwencka, bo ci zaraz wsadzę ten kamerdol w tą twoją uśmiechniętą gębę, gamoniu jeden, i się skończy kariera lotnika.
– To jest kafel... – Chciał zaprotestować, ale Wolff wsadził nerwowo gwizdek do buzi i z całej siły w niego dmuchnął, czerwieniąc się na twarzy jeszcze bardziej. Romeczek był przekonany, że na pewno ogłuchł. Jeżeli nie na zawsze, to przynajmniej na jedno ucho.
– Won stąd!
– Ale profesorze...
– No co się gapisz jak to cielę na malowane wrota w Valhalli?! [1] Zasuwać na boisko, mówię! BIEGIEM. – Aleksandra nie trzeba było długo przekonywać. Heinrich Wolff rozglądnął się jeszcze raz, by sprawdzić, czy przypadkiem jakiś ostatni gamoń nie został w tyle za drużyną.
Zatrzymał wzrok na zawodniku, który obecnie leżał na ziemi i szorował po podłodze pięknym szkarłatnym strojem w te i z powrotem. Wyglądał jakby coś zgubił. – Przestań polerować posadzkę, gamoniu jeden, wiesz ile to kosztowało?! – warknął szorstko. Sam zainteresowany, jak na komendę, podskoczył do góry i stanął na baczność, uderzając się przy tym niechcący pałką po żebrach. – A, to ty, Darvell. Co się tak krzywisz jak dupa do srania, masz jakiś problem?!
– Nie, już nie... – syknął przez zęby, starając się nie zginać z bólu i przeklinając w myślach swoje mimowolne skłonności do autoagresji. – Musiałem znaleźć pałkę.
– No, to miotła w dziób i jazda mi stąd!
Damon złapał swoją miotłę dziarskim ruchem, a srebrne wzory błysnęły mimochodem Wolffowi przed oczami, gdy ostatni gamoń opuszczał szatnię. Trener skrzywił się, ale w końcu zrozumiał, co spowodowało takie zamieszanie w szatni, opóźniając zawodników.
– Lilov, kurwencka! Jakby w życiu miotły Lilova nie widzieli!
Gdy na stadionie znajdowały się już obie drużyny w pełnych składach, Heinrich Wolff wyleciał na swojej ognioodpornej miotle niemieckiej marki i zaczął okrążać boisko. Jedną ręką trzymał miotłę, a w drugiej różdżkę, by zapalić ogień w każdym korycie umieszczonym na obwodzie boiska. Ognisty pierścień ogarnął pole do gry i momentalnie zrobiło się ciepło.
Następnie Wolff przyłożył różdżkę do gardła, burknął „Sonorus” pod nosem i, jak co roku, miał zamiar przypomnieć wszystkim o tradycji sportowej związanej ze świętem Nocy Duchów w Durmstrangu, a także o obowiązkowym wyciszeniu się pod koniec dnia.
Sigyn, jak zwykle, nie miała zamiaru słuchać przynudnawej gadki o zmarłych, celebracji życia i śmierci jakby od tego zależało jej własne być czy nie być, ani tym bardziej o Niegasnących Świecach, rozmarynie i innych pierdołach. Musiała dorwać Maga. I to jak najszybciej.
(A poza tym, jeżeli coś dzisiaj spali, to ewentualnie Ankę. Na stosie. Ostatecznie może być lawenda – co prawda to nie to samo, ale.... No dobra, świeczkę może też zapali, może. A jeśli już, to tylko dlatego, że po prostu lubi świeczki i bynajmniej nie będzie to jej wersja celebracji życia i śmierci.)
Zawsze w Samhain Sigyn, Nahar i Damon razem palili zioła i świece w Mort Noir tylko we trójkę, kiedy wszyscy rozwieszali pęczki rozmarynu po zamku i zapalali pod nimi białą i czarną świecę – każdy własną – które nie gasły aż do wschodu słońca następnego dnia. Biała dla żyjących, czarna dla zmarłych, rozmaryn by pamiętać o obu. A ponieważ woń palonego zioła unosiła się w zamku jeszcze na długo po Nocy Duchów, to rzeczywiście ktoś musiał się naprawdę postarać, by cokolwiek zapomnieć.
Po drugie, jeżeli dzisiaj nie uda jej się skontaktować z zaświatami, następna okazja nadarzy się niewiadomo kiedy, a zaklęcie, które miała zamiar rzucić, nie dość, że było wystarczająco skomplikowane samo w sobie, to jeszcze precyzyjne co do czasu i miejsca wykonania – w przeciwnym razie może sobie machać różdżką ile wlezie, a i tak nic z tego nie wyjdzie. Czy jest gotowa na  rozmowę? Nie. Ale jeśli nie dostanie odpowiedzi na całe mnóstwo pytań, które kumulowały się w jej głowie przez te wszystkie lata, to na pewno coś ją rozsadzi od środka.
– Profesorze Walter – zwróciła się do Magnusa, który właśnie wspinał się na trybuny po kamiennych schodach w towarzystwie dyrektora Vasileva i profesora Sigurvina, nauczyciela zaklęć. Cała trójka spojrzała na nią kuriozalnie. – Czy zechciałby profesor poświęcić pięć minut na rozmowę ze mną?
Zdziwiony Magnus uniósł wysoko brwi aż pod swój cudaczny, idiotycznie wysoki cylinder i jednym zamaszystym ruchem zarzucił granatową pelerynę za siebie, co mogło oznaczać „tak” (albo i „nie”). Sigyn uśmiechnęła się głupkowato do dyrektora i stojącego obok Sigurvina, czując jak ciążąca nad nimi cisza staje się coraz bardziej przytłaczająca, a wymiana skonsternowanych spojrzeń jeszcze bardziej nieznośna.
– Panowie wybaczą. – Magnus wskazał dłonią w skórzanej rękawiczce na Sigyn, która obecnie wpatrywała się w podłoże i zaczęła szurać butem po schodkach, a następnie skinął w stronę dyrektora i profesora Sigurvina i odciągnął Sigyn w stronę boiska, w miarę możliwości z dala od grona nauczycielskiego. – Uważaj, Sigyn, jeszcze pomyślą, że jesteś miła.
– Na pewno nie pomyślą, przecież nie jestem.
Magnus wykrzywił usta w coś, co miało być w zamyśle albo uśmiechem, którym obdarowują się partnerzy w zbrodni, albo uśmiechem pełnym politowania i wyrachowanego cynizmu, którym obdarowuje się kompletnych kretynów. (Sigyn nie mogła zdecydować, co gorsze.)
– Dzisiaj bez ciupagi? – spytała zawiedzionym tonem, szukając eleganckiej laski, która zwykle towarzyszyła Magowi jako obowiązkowy element całej kreacji. – Skrzywiła się? Nie stoi prosto?
– Cztery i pół – warknął.
– Cztery i pół, co?
– Mówiłaś pięć minut. – Wskazał na ogromną tarczę zegara, która lewitowała nad boiskiem naprzeciwko trybun. – Czas.
– Dobra. No więc myślałam o tym i postanowiłam, po długich rozważaniach, rozrysowaniu tabelki wszystkich możliwych „za i przeciw”, analitycznych obliczeniach i... – Mag spojrzał na nią tak lodowatym wzrokiem, aż dostała gęsiej skórki na plecach. Może faktycznie to nienajlepszy moment, żeby przytaczać całą genezę powstawania tej decyzji... Wypuściła szybko powietrze z płuc i zakończyła krótko: – Zrobię to.
Przez chwilę mrużył oczy, chcąc zrozumieć, co takiego „to” miało właściwie oznaczać, ale po chwili oprzytomniał, przypominając sobie ich rozmowę sprzed kilku tygodni.
– Tak...?
– To znaczy, jeśli chcesz ten kamień nekromanty czy coś, to... – Nie dokończyła, bo nagle Mag pochylił się ku niej i zbliżył swój policzek do jej policzka, co kompletnie ją zdezorientowało.
– Ciekawość zabiła czarownicę – wyszeptał do ucha tonem nie kryjącym podłej satysfakcji, a Sigyn wyczuła, jak na jego twarzy stopniowo pojawia się tryumfujący, przebiegły uśmieszek. – Wiedziałem, że ulegniesz... kwestia czasu.
Nie czerpała żadnej przyjemności z sapania Magnusa wprost do jej ucha (a co jeśli jej napluł do środka?! kto wie, co on tam ma w tej ślinie, może się jeszcze czymś od niego zarazi), więc postanowiła wyjaśnić szczegóły, mając nadzieję na zwiększenie dystansu między nimi, bo obecnie Mag zaburzał idealną harmonię jej osobistej przestrzeni.
– Tak. I potrzebuję jeszcze do tego twojej różdżki.
Mag parsknął lekceważąco, odsuwając się od niej. (Jak widać poskutkowało.)
– A twój kolega nie może się tym zająć, bo...?
– Bo jego różdżka nie jest wystarczająco doświadczona – wyrecytowała szybko i obdarzyła Magnusa jednym ze swoich najbardziej czarujących uśmiechów, który był nawet całkiem szczery, jak na czyste szyderstwo.
– Trzy minuty – oznajmił chłodno, a jego twarz pozostała niewzruszona i do bólu poważna, co tylko podkreślało jego posągową urodę. Wyglądał jakby wykuto go w marmurze.
– Zaklęcie jest bardzo skomplikowane...
– Skoro jest skomplikowane, to porozmawiamy o tym w moim gabinecie.
– Dobra, to wyjdźmy! – wcięła mu się.
– Nie. Przyjdź jutro.
Już chciał wracać i dołączyć do grona nauczycielskiego, ale Sigyn zaraz stanęła mu na drodze.
– To musi być dzisiaj – powiedziała cicho.
– Niby dlaczego?
– Bo Samhain: albo dzisiaj, albo za rok, więc po meczu lepiej chodź ze mną i załatw to.
Wymieniali spojrzenia: chłodne, poirytowane, mordercze. Sigyn wiedziała, że jeśli jej odmówi (chociaż nie powinien, bo to głównie on ma jakieś biznesy w Niflheim, nie ona), będzie musiała zatrudnić kogoś innego do roboty. Nie może czekać do następnej Nocy Duchów za rok. Z drugiej strony, może ten autorytatywny ton głosu nie był najlepszym posunięciem z jej strony, więc po chwili dodała nieśmiało, spuszczając wzrok:
– Nie... Nie musisz iść, jeśli nie... jeśli nie chcesz.
Mag nie słuchał jej, bo obecnie zastanawiał się nad czymś intensywnie, przygryzając język między zębami i wodząc oczami po trybunach, jakby szukał tam odpowiedzi.
– Wychodzimy – rozkazał szorstko i ruszył w stronę schodów. Na dobrą sprawę nie miał nic do stracenia, Vasilev i Sigurvin mogą sami zabawiać wizytatorów z Bułgarii, a reputacja Durmstrangu na pewno na tym nie ucierpi.
– Ale... ale mecz! – Sigyn nawet nie wiedziała, po co próbuje protestować, skoro i tak nic by to nie dało, ale i tak miała zamiar to robić bez względu na rezultat lub jego brak. – Jeszcze się nawet nie zaczął...
– I co, będziesz płakać z tego powodu?
– No nie, ale...
– No to rusz się. – Opuścili trybuny w milczeniu i niemalże dobiegli do schodów prowadzących do Korytarzu Głównego. Dopiero, gdy już wchodzili, Mag odezwał się do niej ponownie: – Szczegóły?
– Mówiłam: jest skomplikowane – odparła, przyspieszając wspinaczkę, by dorównać do niego. – Dla dwóch osób. Jedna trzyma zasłonę. Druga przez nią przechodzi.
– Mhm. A skąd je masz?
– Prababka mi o nim mówiła. Kiedyś. Że jest. I, że można. Ale potrzeba do tego różdżki doświadczonej w czarnej magii. I, że gdybym chciała, to wszystko jest w księdze Septimy Sigstjernen Lazarus.
– Jest w bibliotece?
– Tak, tylko to jest jedna z tych przykutych łańcuchami do ściany...
– Czyli najpierw wstąpimy do biblioteki.
– Po co? – Wyciągnęła pożółkłą zgniecioną kulkę z kieszeni i rozwinęła ją. – Zrobiłam notatki – dodała niemalże dumna z siebie.
Magnus wziął pomięty pergamin i pobieżnie ogarnął treść, marszcząc czoło i mrużąc oczy na widok bazgrołów Sigyn.
– Taak. Idziemy do biblioteki.

~asylum~

Zaraz po udanym meczu Damon został poinformowany przez samego Vasileva, że dwóch ważnych gości z Bułgarii chce z nim poważnie porozmawiać, więc szybko przebrał się w odświętny strój, zarzucił na siebie futrzany płaszcz i ruszył stawić czoła wezwaniu.
– A ten, ten... ten manwer z góry, który pan zastosował na ścigającego, żeby wypuścił kafel... Poezja, panie Darvell, poezja! Więc... Chcieliśmy panu powiedzieć, że widzimy pana w naszym składzie narodowym. Nasza propozycja jest taka...
Propozycja była nie do odrzucenia. Ale teraz nawet nie miał głowy do tego, żeby się nią zająć. Powiedział, że się zastanowi i znalazł jakąś wymówkę, że ze względu na Samhain chciałby poświęcić resztę wieczoru rozważaniom o życiu i śmierci.
– Tak, tak, taaak. Naturalnie. Proszę się nie spieszyć, panie Darvell, poczekamy na pana decyzję i jeszcze wyślemy do pana sowę ze szczegółami kontraktu.
Jeszcze kolejne parę minut spędzone na podlizywaniu się. Potem wymiana sztucznych uśmiechów wzajemnej adoracji, nieco zbyt entuzjastycznych uścisków dłoni i nareszcie kilka nieszczerych komplementów później był wolny. (Nie zapominając o wypowiedzianym wręcz służalczym tonem pożegnaniu: „do zobaczenia w Bułgarii, panie Darvell”.)

~asylum~

– Mogę o coś spytać? – zagaiła Sigyn, kiedy wracali z biblioteki z poprawnie przepisanym zaklęciem i zmierzali w kierunku izby w południowej części zamku.
– Właśnie o coś spytałaś – burknął gburowato, ale ona jakby nie słyszała tej uwagi.
– Co jest takiego w Niflheim, co spędza sen z oczu Magnusowi Walterowi? – Posłał jej karcące spojrzenie. – No co? Jeżeli mam się zabić, to niech przynajmniej wiem dlaczego. Mówiłeś coś o kamieniu nekromanty. Chcesz wskrzesić kogoś czy...
Mag nagle usłyszał jakieś głosy i zbliżające się kroki – lada chwila ktoś mógł wyjść zza zakrętu, niechcący usłyszeć urywki rozmowy i wyciągnąć pochopne wnioski. Gwałtownie szarpnął Sigyn za rękę i przyparł do ściany. Przyłożył palec do ust, żeby przypadkiem się nie odezwała, i zaczął nasłuchiwać. Po chwili głosy i kroki ucichły. Do Sigyn jeszcze nie dotarło, co to miało właściwie znaczyć, więc tylko tępo wpatrywała się w niego.
– Aha...?
– Ktoś szedł – wyjaśnił i wychylił się, by sprawdzić, czy na pewno nikogo już nie było na korytarzu. – Chodź. – Ponownie szarpnął ją i pociągnął za sobą. Patrzyła na niego tak nieprzytomnie, że gdyby tego nie zrobił, to pewnie by tam została. – Almagra.
– To jakieś twoje nowe zaklęcie?
– Nie. To czego szukasz w Niflheim nazywa się Almagra.
– Nic mi to nie mówi.
– Tak to jest jak się nie uważa na lekcjach.
– Uważam.
– Akurat.
– Zazwyczaj.
– W ogóle.
– Ale zdarza mi się czasem...
– Nie.
– No dobra.
Magnus wywrócił oczami i westchnął ciężko.
– Almagra. Lapis psilosophorum? Spirytus rector. Vis vitalis.
– Abrakadabra–hokus–pokus–marokus–mój–mózg–się–pali. – Mag tylko spojrzal na nią z politowaniem. – No co? Za dużo informacji na raz do przetworzenia. Szastasz jakimiś brzmiącymi z łacińska nazwiskami, Odyn jeden wie co znaczą, może mnie obrażasz, a mózg się przegrzewa!
– Nie skomentuję tego.


~asylum~

W kryjówce Mort Noir czekał na niego Nahar z różdżką w ręce. Zaklęcie Lumos było jedynym źródłem światła w jaskini.
– Wczuwasz się w świąteczny klimat czy po prostu oszczędzasz na świetle? – skomentował Damon. – Z ciemności w ciemność, bez światła wieczność...
– Uroki życia na północy, marny poeto – skwitował Nahar z cynicznym uśmieszkiem. – Co tak długo?
– Musiałem uraczyć towarzystwo z Bułgarii moją skromną, choć niewątpliwie czarującą, osobą.
– Niewątpliwie, mój książę, a teraz bądź tak czarujący i się zamknij.
Nahar rozglądnął się niespokojnie po jaskini.
– Nikt cię nie widział? – spytał, obniżając ton głosu. – Jeżeli nas przyłapią, to nas wywalą na zbity pysk, zabiorą różdżki i dostaniemy zakaz stosowania magii na najbliższe dziesięć lat pod groźbą odcięcia dłoni i języka.
– Poważnie?
– Nie, to ostatnie zmyśliłem. Albo, też, możemy trafić prosto do Numengardu.
Damon prychnął cicho.
– Popatrz na to z drugiej strony: w końcu będziesz zjednoczony z jedyną miłością swojego życia, a może nawet trafisz celi obok. To prawie jak małżeństwo.
Nahar uśmiechnął się do niego lekko, ale zaraz spoważniał. Opcja spędzenia reszty życia w Nurmengardzie wcale nie była wykluczona, gdyby ktoś ich nakrył po powrocie... Wolał na razie nie myśleć o tym.
– Jaki plan? – spytał w końcu Damon.
– Aportujemy się do Espoo. Moja matka będzie odwiedzać grobowiec Eru, razem ze swoim parchatym charłakiem i... nie musisz tego robić, jeśli nie... jeśli nie chcesz.
– Może chcę.
– Damon, naprawdę zrozumiem jak...
– Spokojnie. Chcesz zapalić świece na grobie ojca, to normalne.
Nahar odetchnął ciężko, a Damon położył mu dłoń na ramieniu i zapytał troskliwym głosikiem:
– To co? Potrzymać cię za rączkę, jak młodszy braciszek zacznie ci dokuczać czy cię przytrzymać, jak zaczniesz się na niego rzucać?
– Oba. Biorę oba – odparł zdecydowanie. Na chwilę zapadła cisza i oboje spuścili wzrok. – Damon, możesz rzucić zaklęcie zapomnienia?
Kiwnął głową, ale zupełnie nie rozumiał związku tego pytania z dzisiejszą wycieczką na cmentarz. Nahar otworzył usta, żeby zadać kolejne pytanie, ale w ostatniej chwili zawahał się. Ostatecznie spytał o coś innego:
– Jak silne?
– To zależy na kogo mam je rzucić.
– Na moją matkę.
Damona zamurowało, jednak mimo wszystko odpowiedział.
– Mogę zabrać jej tożsamość. O ile nie będzie miała różdżki... – Nagle coś do niego dotarło. – Czekaj... Mam się z nią pojedynkować?
– Odciągnąć jej uwagę – sprostował Nahar.
– Bo... ty będziesz zajęty zapalaniem świeczek na grobie?
– Nie. Zabiję mordercę Eru.

~asylum~

Było jej słabo. Była wykończona. Resztki energii chciała poświęcić na łapanie oddechu, ale to stawało się coraz trudniejsze. Niemożliwe. Gubiła się, nie czuła ciała. Tonęła w próżni. Serce spowalniało bicie. Stanęło.
– Sigyn, słyszysz mnie? Sigyn... – powtarzał nerwowo Magnus, a w jego głosie można było usłyszeć rosnącą panikę, którą próbował okiełznać z zimną krwią, ale tracił kontrolę nad tym i to przerażało go jeszcze bardziej. Wiedział, że z czarną magią igrają tylko idioci, a jednak teraz sam był tym idiotą, był kompletnie bezradny i wiedział, że traci ją. Jak wytłumaczy śmierć ucznia? Przecież jego pieprzonym obowiązkiem nauczycielskim jest nie dopuścić do takiej sytuacji. Jak ma to wytłumaczć Vasilevowi, że przez własną głupotę i zarozumiałość zabił ucznia?! – Nie rób mi tego, Sigyn, słyszysz mnie? Słyszysz...
Skinęła głową, z trudem unosząc powieki i pierwsze co zobaczyła, to jego twarz. Mag był jeszcze bardziej blady niż zwykle, jego usta zsiniały i niemalże osiwiał z przejęcia.
– Wyglądasz koszmarnie.
Jej szept był ledwo słyszalny, ale Mag odetchnął głośno z ulgą i poczuł, jak jego serce zaczęło pompować krew wszędzie tam, skąd odpłynęła.
Na szczęście nie będzie musiał taszczyć martwego ciała na rękach aż do skrzydła szpitalnego, próbując następnie wytłumaczyć uzdrowicielom, jak w ogóle do tego doszło i tym samym ryzykować całą swoją karierę nauczycielską i, co gorsza, reputację Durmstrangu (wiadomo, nic nie rozchodzi się szybciej od złych wieści). Gdyby tylko Vasilev się dowiedział o tym, co zrobili tej nocy... Nie byłby zachwycony, to na pewno.
– Jesteś strasznie blady, nic ci nie jest? – spytała Sigyn, podnosząc się powoli, a jej zmęczony, jakby przygaszony tembr głosu wyrwał go z zamyślenia. – Mag, wbijasz mi się w ramię.
Spojrzał wprost na nią, na ułamek sekundy zawieszając spojrzenie na jej ustach, i natychmiast puścił jej rękę, jakby coś innego go rozproszyło. Nerwowo sięgnął do jednej z kieszonek kamizelki, wyciągnął śnieżnobiałą chustę, zgiął w pół i błyskawicznie przytknął Sigyn pod nos.
– Pochyl się.
Krwotok, no tak, w sumie czego innego mogła się spodziewać? Zaklęcie ją wykończyło, a krew z nosa to i tak niska cena w porównaniu, że mogła przypłacić za to życiem. Ona albo Magnus. Albo oboje. Ale najwyraźniej ktoś tam na górze bardzo jej nie lubił, skoro jeszcze żyje.
– Dzięki...
– Nic nie mów.
Podniosła tylko oczy na niego i jednocześnie (bardzo tupeciarsko) docisnęła swoją dłoń do chusteczki, dając do zrozumienia, że doskonale poradzi sobie sama i nie potrzebuje niańki. W końcu bywało gorzej. (Na przykład jak ostatniego roku przy okazji pojedynku Bez Zasad z Damonem: skroń rozwalona, nos złamany, żebra stłuczone i wszystko dookoła pływało w jej krwi.)
Magnus wstał z podłogi, powoli i z gracją godną arystokraty. Ogarnął spojrzeniem izbę, upewniając się, że nigdzie nie zostawili żadnych zbędnych śladów podczas całego seansu. Następnie przeniósł wzrok na swoje gustowne czarne laczki, spodnie w paski, szytą na miarę kamizelkę i granatowe rękawy koszuli. Naprawdę poczuł się o niebo lepiej, kiedy stwierdził, że żadna z części jego garderoby nie ucierpiała.
– Cieknie jeszcze? – zwrócił się do Sigyn, patrząc na nią z góry. (Mogła przysiąc, że czerpał z tego niemałą przyjemność.)
– Nie, już nie. – powiedziała, wstając z podłogi. Niedbale powycierała nos i zmięła zakrwawioną chusteczkę. – Dzięki.
– Nie musisz iść, jeśli nie czujesz... jeśli nie chcesz.
– Może chcę.
Skwitował tylko kiwnięciem głowy i ruszył w kierunku małej spiżarki. Odsunął drzwiczki do jednej z wnękowych szaf, a Sigyn momentalnie poczuła jak kombinacja aromatów wdziera się do jej nozdrzy i stopniowo wypełnia całe pomieszczenie. Szafa najwyraźniej musiała być uszczelniona dodatkowo jakimiś urokami, żeby utrzymać tak silną i oszałamiająco przyjemną woń w środku. I nie bez powodu: chwilę później, Sigyn zaczęło kręcić się w głowie, była kompletnie odurzona mieszaniną zapachów. Na pewno jakaś magia trzymała kwiatki w tej dziupli, pomyślała, w końcu Mag nie mógłby efektywnie pracować, będąc ciągle na lekkim rauszu (nie to, żeby na ogół chodził trzeźwy).
– Rozmaryn? – wyciągnął rękę w jej kierunku, chcąc wręczyć pęczek ususzonych ziół. Nie widział w tym sensu, żeby wracała po swój pęczek aż na sam dół do Wilczej Nory, więc równie dobrze mógł dać jej coś ze swojego zielarskiego kącika.
– Nie. – Uniosła kąciki ust w lekkim uśmiechu. – Lawenda.
– Wszyscy palą rozmaryn.
– Żeby pamiętać o zmarłych. Ja nie chcę pamiętać.
Nie muszę pamiętać, cisnęło się jej na usta, ale postanowiła nie drążyć tematu. Nie z nim w każdym razie i może niekoniecznie teraz.
– Brak zaufania? – Sigyn nie była pewna jak i czy w ogóle odpowiadać, ponieważ jego pytanie brzmiało jak twierdzenie albo diagnoza choroby psychicznej.
– Co...?
Magnus po prostu wsunął jej w dłoń wiązankę lawendy.
– A... Nie... Nie wiem. Może. Podświadomie... – mamrotała, ściskając mocniej pęczek i oglądając go z każdej strony.
– Chodź.
______________________
[1] Valhalla -- znowu mity skandynawskie; jest to miejsce, gdzie przebywali zmarli podczas bitwy  

4 komentarze:

  1. Po pierwsze: ja się pytam, dlaczego tu nie ma żadnych komentarzy? Rozdział wisi od tak dawna, a tu zero wypowiedzi na temat rozdziału? Skandal!
    Po drugie: wybacz, że tak długo mnie nie było. Miałam w życiu parę problemów, dopiero niedawno przypomniałam sobie o istnieniu blogów i o teorii Durmstrangu. Skoro tylko sobie o niej przypomnialam, postanowiłam odwiedzić i nadroić zaległości. :)
    Rzuciły mi się w oczy trzy szczegóły:
    1. Damon i Nahar stali pod ścianą zwróceni twarzą do siebie i plecami do pozostałych zawodników w szatni. - Ciężko mi wyobrazić sobie tę sytuację. Znaczy próbowałam, al e wyszło mi tylko, że stoją naprzeciw siebie i za każdym z nich siedzą inni. Znaczy za plecami Damona jedna ławka i za plecami Nahara jedna ławka. Może to ja mam jakieś problemy z wyobrażeniami ostatnio. :(

    2. dozrmów - nie mam pojęcia co to jest. :( Literówka czy wręcz przeciwnie, akcja zamierzona?

    3. Heinrich Wolff rozglądnął się jeszcze raz, by sprawdzić, czy przypadkiem jakiś ostatni gamoń przypadkiem nie został w tyle za drużyną. - aż mnie sie przypomniał cytat z filmu polskiego "za mało k***, k****!" W każdym razie, wiesz oczywiśccie o co chodzi. O zbyt dużo przypadków. :)

    Szkoda, że nie pokusiłaś się o jakiś, choćby szczątkowy opis meczu i jak wygląda to w sali pod ziemią. Czytając ten rozdział a zwłaszcza sceny Sigyn/Mag wyczuwałam dziwne napięcie między nimi. W pewnym momencie obawiałam się nawet, że Mag zamiast chusteczki ją pocałuje, ale na szczęście tego nie było. Mam mieszane uczucia co do "głębi" Nahara. Chce zabić mordercę Eru, wspomina jak ojciec był dla niego wazny, ale czuję pewien niedosyt, pewien brak... Brakuje mi głębszego wejrzenia w myśli Nahara. Wybacz moje czepialstwo, ale mam nadzieję, że wiesz, że to nie z zawiści.

    Buziaki, xBC! ;*
    Nie daj się angolom. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hej! Wiadomo, jak w życiu się dzieje, to blogi przestają w ogóle istnieć i się zapomina o tym, bo są ważniejsze rzeczy. Dobrze wiedzieć, że żyjesz! Mam nadzieję, że już się poprawiło, cokolwiek było tam źle? Czy jak jest?
      No cóż, jak komentarzy nie ma to pewnie o czymś to świadczy. Cieszę się bardzo, że w każym razie Twój się pojawił i bardzo dziękuję!
      1. No tak, muszę to poprawić, dziekuję.
      2. "domów" miało być.
      3. No właśnie nie wiem, o co chodzi; jakie przypadki? Wytłumacz proszę :(
      Hm, opisu meczu nie ma, bo gdyż quidditch jest męczący do pisania i nic odkrywczego bym też nie napisała, a jeśli chodzi o "jak to wygląda" to już gdzieś było napisane, jak boisko wygląda, więc ominęłam ten fragment.
      Napięcie Sigyn/Mag jest, więc dobrze wyczuwasz. Nahar nie ma głębi może dlatego, że ja tak nieumiejętnie szastam tą narracją i nie miał chłopak w sumie swojego czasu antentowego trochę dłużej.
      Czepialstwo? A skąd, właśnie dobrze, że piszesz, co myślisz :)
      Dlatego piszę rozdziały w dwóch częściach -- niektóre rzeczy z części 1. się wyjaśniają w części 2., albo zdarzenia są niechronologicznie napisane, jak migawki. Należy też pamiętać o elemencie zaskocznenia, więc to, co sobie postać planuje w częsci 1. niekoniecznie dojdzie do skutku w części drugiej.

      Nie daje się angolom, ale ciężko jest, oj ciężko ych.

      Usuń
  2. Uff, stylistycznie dużo lepiej. Reszta bez zmian. Kontynuacja poprzedniego komentarza - może nie usuniesz.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Anonimie, Twój poprzedni komenatrz jest tak szalenie pasywno-agresywny, że zaczęłam się zastanawiać, czy przypadkiem ja sama go nie napisałam, lecz ten tutaj upewnił mnie, że to jednak nie byłam ja, bo kiedy mnie coś nudzi, to olewam czytadło, w związku z tym nie mogłam być to ja, aczkolwiek pasywna agresja bijąca z tego poprzedniego jest naprawdę majstersztykiem godnym pochwaly.

      Usuń